To był sezon…

… długi, wielobarwny i piękny. Bo teatry, sale koncertowe i inne miejsca kultury pozostawały otwarte i można je było bez przeszkód odwiedzać.
Widziałam kilkanaście premierowych spektakli. Prawie wszystkie w taki czy inny sposób okazały się ciekawym doświadczeniem. W poniższym zestawieniu mogłoby się pojawić więcej tytułów czy ról – o wielu z nich pisałam w recenzjach. Zebrałam w nim to, co mi najbardziej utkwiło w głowie; to, co było dla mnie ważne, inspirujące, skłaniające do zachwytów, przemyśleń. Bez rankingów, cyferek, ustalania kolejności – poza alfabetyczną.

Moje podsumowanie sezonu 2022/2023.

SPEKTAKLE

„Byk” – Teatr Studio, Fundacja Teatru Śląskiego „Wyspiański”, Teatr Łaźnia Nowa, Instytut im. J. Grotowskiego, Teatr Korez, reż. Szczepan Twardoch, Robert Talarczyk

Fot. Przemysław Jendroska

Monodram Roberta Talarczyka na podstawie tekstu dramatycznego Szczepana Twardocha to ponad półtorejgodzinny spektakl, podczas którego nawet okiem nie chce się mrugnąć, by niczego nie uronić. Bluzg nienawiści do świata i samego siebie, z którego stopniowo wyłania się obraz „przegranego życia”. Spowiedź i rozliczenie – z kłamstwami, upiorami przeszłości i teraźniejszości, przemilczeniami, traumami własnymi i dziedziczonymi. Opowieść o tym, na ile każdy z nas jest kowalem własnego losu; o tym, co i jak dziś znaczy bycie Ślązakiem, Polakiem, człowiekiem; o uwierającej tożsamości, którą jednak jeśli się porzuci – nie ma się już nic.
Intensywny, mocny. Ważny.

„Empuzjon” – Teatr Śląski, Teatr Studio, Instytut im. J. Grotowskiego, reż. Robert Talarczyk

Fot. Przemysław Jendroska

Pierwsza na świecie adaptacja sceniczna pierwszej po Noblu powieści Olgi Tokarczuk. Görbersdorf jako tło historii o pozornie dominującym męskim świecie i nieokiełznanej żeńskiej naturze. O przemianie, której nie da się zatrzymać. Niepokojąca, duszna atmosfera „horroru przyrodoleczniczego” oddana w wysmakowanej plastycznie, koherentnej wizji sięgającej do teatru cieni, malarstwa początków ubiegłego wieku, kadrów i dźwięków dawnego kina.

„Lobotomia”, Teatr Śląski, Scena w Malarni, reż. Marek Rachoń

Fot. Przemysław Jendroska

Wesołe melodie w połączeniu z tekstami eksplorującymi najciemniejsze zakamarki i peryferie ludzkiej natury – nie znałam wcześniej ekscentrycznej twórczości The Tiger Lillies. Ekshibicja – bo tak określają ją twórcy – inspirowana dokonaniami grupy okazała się strzałem w dziesiątkę. Scena przypominająca Czerwony Pokój z „Twin Peaks”, bohaterki w witrynach-pudełkach jak karykatury lalek Barbie, opowiadające swoje historie; nośna scenicznie realizacja wyreżyserowana przez Marka Rachonia pozwoliła wybrzmieć intrygującym, choć nie zawsze łatwo przyswajalnym sensom. Bo jeśli jest tu humor – to wisielczy, jeśli „end” – to daleki od „happy”.
„Gdy ci idzie źle” – odwiedź Scenę w Malarni. Po spektaklu… wcale nie będzie lepiej. Można co najwyżej liczyć na lobotomię – a „bez mózgu żyć jest lżej”. Przewrotny, intrygujący spektakl.

„Matylda” – Teatr Syrena, reż. Jacek Mikołajczyk

Fot. Krzysztof Bieliński

Musical, którego bohaterką jest dziewczynka o ogromnej wyobraźni, kochająca książki? Już mi się podoba! W którym ostrze satyry uderza w opresyjny system edukacji, niemądrych rodziców i bezmyślnych konsumentów telewizyjnej papki? O, tak! Na który można zabrać młodych widzów? Doskonale! A to tylko wstęp do całego szeregu atutów „Matyldy”. Bo przecież trudno nie wspomnieć o piosenkach Tima „Judasza” Minchina, o świetnym tłumaczeniu Jacka Mikołajczyka, o choreografii, scenografii, fenomenalnej obsadzie dziecięcej i niedających się jej przyćmić (a to zdaje się prawie niewykonalne) dorosłych aktorach.

„Piękna i Bestia”, Teatr Muzyczny w Poznaniu, reż. Jerzy Jan Połoński

Fot. Dawid Stube

Scena jak precyzyjnie wycięta karta z rozkładanej trójwymiarowej książki, motyw papierowych wycinanek wykorzystany w rekwizytach, strojach zespołu i dekoracjach, zjawiskowe kostiumy bohaterów, bezbłędnie dobrana obsada, piękna muzyka. Poznański Teatr Muzyczny udowadnia, że wcale nie trzeba mieć ogromnej sceny i równie wielkiej machinerii, by zrealizować zapadające w pamięć widowisko. Magia teatru tkwi w tym, by umieć czarować. A twórcy „Pięknej i Bestii” to potrafią. Stworzyli urzekającą i niezwykle spójną wizję artystyczną, której walory docenią zarówno młodsi, jak i dorośli widzowie.

„Tootsie”, Teatr Rozrywki, reż. Magdalena Piekorz

Fot. Artur Wacławek

„Tootsie” to dowód wnikliwej znajomości tematyki musicalowej przez reżyserkę. Świetnie pomyślany, inteligentny spektakl zrealizowany z wielką dbałością o każdy szczegół, w wielu fragmentach zabawnie autotematyczny, z nienatrętnym przesłaniem. To wzorowo zagrana i zaśpiewana w takt porywającej muzyki i przebojowych piosenek inscenizacja. Kolejny hit w repertuarze Teatru Rozrywki, na który bilety wyprzedają się prawie w tempie przebiórek artystów w kulisach.

„We Will Rock You”, Teatr Muzyczny ROMA, reż. Wojciech Kępczyński

Fot. Karol Mańk

Z pewnością to najgłośniejszy musical sezonu – dosłownie i w przenośni. Perfekcyjnie zrealizowana produkcja, począwszy od aspektów technicznych, świateł, efektów specjalnych, poprzez scenografię, kostiumy, tłumaczenie, aż po muzykę Queen w doskonałym wykonaniu (trudno uwierzyć, że tę potężną ścianę dźwięku tworzy TYLKO siedmioosobowy band!). Z humorem i dystansem potraktowana została fabuła spektaklu, który przekształca się w koncert i za każdym razem porywa widownię. A utalentowani ludzie na scenie tworzą taką ekipę i robią takie show, że kiedy się kończy, ma się ochotę na natychmiastową powtórkę.
Jeśli ktoś wychował się na rocku, nie pozostanie obojętny na wezwanie do walki o prawdziwą wolność tworzenia i zawsze będzie czuł niechęć do muzycznych klonów bez wyrazu. Niech żyje rock!

ROLE

Kamil Franczak – Brit, „We Will Rock You”, Teatr Muzyczny ROMA

Fot. Karol Mańk

Charyzmatyczny buntownik z wyboru i kwintesencja rockandrollowca o zaskakująco gołębim sercu. Brawurowo poprowadzona postać, pełna niewymuszonego wdzięku, luzu i pasji. Kiedy pojawia się na scenie, momentalnie porywa publiczność i zaraża ją swoją energią. Ze scenicznymi partnerkami tworzy ogniste duety. Niepospolita barwa głosu oraz możliwości wokalne artysty dodają wykonywanym przez niego utworom Queen oryginalności i pazura. Jest jednym z najjaśniejszych punktów musicalu, w którym roi się przecież od talentów.

Oskar Jarzombek – Christopher Boone, „Dziwny przypadek psa nocną porą”, Teatr Miejski w Gliwicach

Fot. Jeremi Astaszow

Zagrać, będąc dorosłym, dziecko lub nastolatka, i nie popaść przy tym w sztuczność czy infantylizowanie – to niełatwa sztuka. Pułapek czeka sporo. Oskar Jarzombek, wcielając się w rolę Christophera Boone’a, uniknął każdej z nich. Stworzył postać chłopaka w spektrum autyzmu (chociaż zaburzenie nie jest nazwane wprost), który angażuje się w rozwiązanie sąsiedzko-kryminalnej zagadki, a przy okazji odkrywa rodzinne tajemnice. Jest wkurzający, uparty, irytujący – jak to dorastający nastolatek. Ale cechują go też otwartość, dobroć, mądrość i dzielność. To niezafałszowana, starannie zarysowana i ukazana kreacja.

Wiola Malchar-Orynicz – Sandy, „Tootsie”, Teatr Rozrywki

Fot. Artur Wacławek

Frenetyczna przyjaciółka głównego bohatera „Tootsie” to dość przejaskrawiona, narysowana grubą kreską postać. Aktorka dzięki swojemu warsztatowi wokalno-aktorskiemu swobodnie wydobywa jej neurotyczność, temperamentość i zbzikowanie, nie zapominając o odrobinie wdzięku. Toteż Sandy bardzo szybko zdobywa sympatię publiczności – bo nie da się jej nie lubić.

Maria Tyszkiewicz – Scaramouche, „We Will Rock You”, Teatr Muzyczny ROMA

Fot. Karol Mańk

Odkrycie! Dotychczas tylko o niej słyszałam. Kilka miesięcy temu nareszcie ją usłyszałam. Wiem, błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli… Ale teraz wiem jedno – chcę więcej! Kiedy Maria Tyszkiewicz zaczyna śpiewać, człowiek się zastanawia, jak w tej drobnej osobie może się pomieścić taki głos, a dodatkowo taka dawka energii! Poczucie humoru, dystans do roli oraz niezrównana sceniczna ekspresja pozwalają jej wykreować przebojową, rezolutną bohaterkę, za którą trzyma się kciuki.

Hubert Waljewski – Michael Dorsey/ Dorothy Michaels, „Tootsie”, Teatr Rozrywki

Fot. Artur Wacławek

Bez problemu oddaje bogactwo emocji swojego bohatera w obu wcieleniach. Ale szczególne wrażenie robi jako Dorothy. Konkretna i zdecydowana, panna Michaels ma też mnóstwo osobistego wdzięku, na który łapią się nie tylko Julie czy Max, ale również widzowie. Hubert Waljewski jest kapitalny aktorsko, doskonale tańczy, a jak śpiewa! No i to niecałe pół minuty na przebranie się z wersji męskiej w kobiecą też robi wrażenie. Nadzwyczajna rola!

WARTO OBSERWOWAĆ

Ula Milewska
Do zestawienia weszła przebojem po tym, jak zobaczyłam ją w lipcowym „We Will Rock You” – moim ostatnim przedstawieniu w sezonie. Jej nieustraszona, pełna zapału i determinacji Oz nie pozwoliła o sobie zapomnieć. Potrafiła też być wyciszona i przejmująca, kiedy wymagała tego rola.
Artystka dysponuje niebanalnym, mocnym głosem, a to w teatrze muzycznym atut nie do przecenienia.

Fot. Karol Mańk

Joanna Możdżan
Sandy w „Tootsie” gra na zmianę z Wiolą Malchar-Orynicz, a jej interpretacja nieszablonowej przyjaciółki Michaela jest warta odnotowania. To wyrazista, zabawna, prawie farsowa postać. Joanna Możdżan zaprezentowała się jako aktorka o przekonującym rysie komediowym, która jednak ma dla swej bohaterki czułość i wyrozumiałość.

Fot. Artur Wacławek

Tomasz Wojtan
Ma urok dawnego amanta, swoistą sceniczną elegancję i wspaniały głos. Zabłysnął jako Ram-Tam-Tamek w „Kotach”, a teraz otrzymał pierwszą główną rolę – w „Tootsie” (dzieloną z Hubertem Waljewskim). Udowodnił, że zaufanie reżyserki nie było na wyrost. Jest przekonujący jako pewny siebie Michael oraz jako świadoma atutów, jednak z biegiem czasu gubiąca się w swej sytuacji Dorothy.

Fot. Artur Wacławek

Jakub Wróblewski
W dwóch premierach tego sezonu w Teatrze Rozrywki zaprezentował zróżnicowane aktorskie oblicza. W nieco czarnej komedii „Harold i Maude” jako tytułowy Harold, ekscentryczny i niezrozumiany przez matkę chłopak, bawił wisielczym poczuciem humoru i ujmował autentycznością ukazywanych emocji. Z kolei wcielając się w „kanapowego komentatora” Jeffa w „Tootsie”, kpiarstwo i cynizm łączył z umiejętnością słuchania i bycia prawdziwym przyjacielem.

Fot. Artur Wacławek

INNE

Przekład „We Will Rock You”

Tłumaczyć utwory Queen na język polski!? Toć to świętokradztwo, hańba i profanacja! Ne wolno! Takie głosy pojawiały się od momentu ogłoszenia premiery. Przetłumaczenie „We Will Rock You” wymagało niewątpliwie odwagi, ale Michał Wojnarowski nie przestraszył się wyzwania. Przygotował libretto swobodne narracyjnie, ze zgrabnymi i pozbawionymi żenady nawiązaniami do polskiej popkultury. A przełożone przez niego utwory Queen harmonijnie wpasowują się w fabułę. Oczywiście polskie wersje śpiewa się trudniej niż oryginały (kłaniają się zbitki spółgłoskowe, głoski szeleszczące, zwartowybuchowe i inne atrakcje ;)). Jestem pewna, że artystki wcielające się w Killer Queen do dziś przeklinają tekst do „Another One Bites the Dust” („Znowu ktoś gryzie piach”). Ale ostateczny efekt pracy tłumacza jest przedni. Tak się wygrywa jak Michał Wojnarowski.

Pozytywne zjawisko: działalność domów kultury i amatorskich grup teatralnych

To, że istnieją i działają, nie jest niczym nowym. Sama jednak nie miałam dotychczas zbyt wielu okazji, by przyglądać się efektom takich przedsięwzięć, toteż były one dla mnie odkryciem.

W „Przedstawieniu Hamleta we wsi Głucha Dolna” wystąpili członkowie Teatru Fąfą (działającego w katowickim Pałacu Młodzieży). Ci młodzi ludzie zdecydowali się wystawić naprawdę trudny i odległy od nich kulturowo tekst. Poziom realizacji poszczególnych zadań aktorskich był zróżnicowany, ale mimo wszystko byłam pod wrażeniem zaangażowania, z jakim przedstawienie zostało przygotowane.

Bardzo ciekawa okazała się też „Shirley Valentine” wystawiona przez grupę uczestników całorocznych warsztatów aktorskich dla dorosłych, prowadzonych przez Teatr Żelazny w Katowicach. Monodram został rozpisany na siedem głosów, a występujące na scenie uczestniczki nadały opowieści o kobiecym, czasem zabawnym, a często gorzkim doświadczeniu, wymiar uniwersalny.

Miałam też możliwość zobaczenia i wysłuchania koncertu finałowego Warsztatowego Studia Wokalnego – po raz pierwszy, toteż byłam bardzo zaskoczona wysokim poziomem wielu wykonawców, ich umiejętnościami wokalnymi i interpretacyjnymi. Zaprezentowali zróżnicowany i wcale niełatwy repertuar – solo, w duetach i zbiorowo. Pełne entuzjazmu reakcje widowni podczas występów były w pełni zasłużone.
Projekt dowodzony przez Kamila Barona pozwala marzącym o śpiewaniu (lub po prostu uwielbiającym to robić w wolnym czasie) młodym i nieco starszym ludziom na rozwój oraz doskonalenie umiejętności pod okiem profesjonalnej kadry.

Negatywne zjawisko: zachowania (na szczęście tylko niektórych) ludzi w teatrze

  • Telefony w teatrze! Tak, osobo np. w drugim rzędzie, bez żenady scrollująca ekran i reagująca oburzeniem na zwracaną przez co najmniej kilka osób uwagę – to jest widoczne, a światło ekranu w ciemności rozprasza zarówno widzów, jak i aktorów. Zresztą nieważne, gdzie siedzisz – wizyta w teatrze to nie jest czas na czytanie wiadomości, odpisywanie, przeglądanie fb.
  • Wiem, pusta scena to fajna przestrzeń, ale naprawdę nie służy temu (nawet jeśli spektakl jeszcze się nie zaczął), by ustawiać na niej kawę, wodę, torebkę. A niedługo może i zestaw z Maca na wynos? I naprawdę nie wypada być zdziwionym i zaskoczonym, że obsługa widowni zwraca w tej sytuacji uwagę.
Zaszufladkowano do kategorii MUSICALE | Otagowano , , , | Dodaj komentarz

Płetwy w górę!

Jak przez mgłę pamiętam momenty, kiedy do szkoły podstawowej, w której się uczyłam, przyjeżdżały objazdowe teatrzyki dla dzieci. Spędzano wtedy uczniów młodszych klas do sali gimnastycznej; niewątpliwie w którejś z prezentowanych opowiastek pojawiły się krasnoludki, bo odklejająca się broda jednego z nich wbiła mi się w pamięć. Kojarzę też ledwie stojące dekoracje i tandetne kostiumy. Oczywiście można to zrzucić na karb czasów – lata osiemdziesiąte ubiegłego wieku, tak chętnie dziś cytowane w modzie czy designie, były zgrzebne i w codzienności swej dalekie od atrakcyjności. Ale takiej wymówki nie można było już użyć wiele lat później. „Będąc młodą nauczycielką”, skorzystałam z oferty jakiegoś objazdowego niby-teatru „lekturowego” i zabrałam uczniów gimnazjum na „Antygonę”. Występujący w wymiętych prześcieradłach klepali z zerowym zaangażowaniem teksty, byle tylko odhaczyć kolejny szkolny pokaz. Wtedy właśnie pomyślałam: nigdy więcej! Jeśli pokazywać dzieciom i młodzieży przedstawienia – to wyłącznie dobre, przygotowane z szacunkiem dla nich, w miejscu specjalnie do tego przeznaczonym. Sala gimnastyczna lub aula (chwała, jeśli takowa jest!), przydatne przy wystawianiu szkolnych spektakli, nigdy nie zastąpią doświadczenia, które daje wizyta w prawdziwym teatrze.
Toteż bardzo doceniam fakt, że instytucje takie, również te specjalizujące się w musicalach, nie zapominają o dzieciach i nastolatkach.

Autor plakatu: Karol Mańk

Na Novej Scenie ROMY młodzi widzowie mogą zobaczyć m.in. „Księgę Dżungli”, „Alicję w Krainie Czarów” czy „Przypadki Robinsona Crusoe”. 3 czerwca prapremierę miał spektakl dla najmłodszych.
„Dzielny Głębinek” to muzyczna bajka na podstawie popularnej w USA książki „The Journey of the Noble Gnarble” Daniela J. Errico. Na potrzeby teatru zaadaptował ją Denver Casado – amerykański kompozytor i autor piosenek, specjalizujący się w musicalach dla dzieci. Stworzył ich dotychczas dwadzieścia, a większość jego spektakli jest tak przygotowana, żeby wszystkie role mogli zagrać dziecięcy aktorzy.

Wersja prezentowana w Polsce została specjalnie na prośbę warszawskiego teatru napisana przez Casado na nowo – dla dorosłych aktorów (poza jedną rolą). Rozszerzono ją o elementy fabuły nieistniejące w pierwotnym kształcie, pojawili się też nowi bohaterowie. Reżyserem muzycznej bajki jest Przemysław Redkowski, a drugim reżyserem oraz autorem polskiego przekładu – Krzysztof Bartłomiejczyk. Obaj dobrze znani stałym bywalcom ROMY artyści wcielają się też na zmianę w postać narratora.

Głębinek to malutka, zwyczajna rybka zamieszkująca dno oceanu, która ma całkiem duże i niezwyczajne marzenie. Pragnie dopłynąć do powierzchni wody, zobaczyć niebo i promienie słońca. Wie, że jest słaba i niewielka, że została stworzona do życia na dnie. Ale mimo to pewnego dnia zbiera się na odwagę i decyduje wyruszyć w podróż. Płynąc w górę, nieraz się zawaha, straci zapał i wiarę w siebie. Natknie się na stworzenia takie jak Skoropuchy i Wstęgorze, które będą chciały nie tylko jej przeszkodzić, ale – o zgrozo! – uczynić z niej swój posiłek. Jednak nie wszystkie spotkania będą przerażające – serdeczne i kolorowe Pławifoniki zachęcą Głębinka do podjęcia wysiłku i dodadzą mu odwagi, by nie rezygnował z marzeń.

Fot. Karol Mańk

Spektakl w zrozumiały dla najmłodszych widzów sposób pokazuje, że warto podejmować wyzwania i podążać obraną ścieżką. Ważne, by nie zakładać od razu, że się nie uda. Ale dobrze też mieć blisko siebie ludzi, którzy w razie potrzeby będą dmuchać w nasze skrzydła (a raczej płetwy).
Wprowadzenie postaci narratora Jacka i jego bratanka – Antka pozwala na rozszerzenie perspektywy. Dzięki temu zabiegowi twórcy zwracają uwagę, że nikomu nie jest łatwo radzić sobie z trudnymi emocjami, takimi jak utrata kogoś bliskiego. Dorośli i dzieci przyglądają się sobie nawzajem; odkrywają, że ich uczucia, mimo różnicy wieku, mimo że inaczej wyrażane – są często takie same.

Najmłodszy widz to odbiorca specyficzny, a „Dzielnego Głębinka” dostosowano do jego potrzeb. Bajka polecana jest od piątego roku życia i wydaje się to dobrą rekomendacją. Jej długość jest taka, by małe dzieci wytrzymały na widowni bez znużenia (ok. 45 minut). Fantazyjne, barwne kostiumy oraz efektowne charakteryzacje przyciągają wzrok, a prosta i funkcjonalna scenografia dopełniona malowniczymi projekcjami wideo pozwala wyobraźni poszybować z nabrzeży w głębiny oceanu.

Fot. Karol Mańk

Ważną rolę odgrywają w trakcie spektaklu jego interaktywne elementy, które rozbijają „czwartą ścianę”. Przemysław Redkowski, zwracając się bezpośrednio do publiczności, szybko nawiązuje z nią nić porozumienia. Anna Maria Wicka zjednuje sobie jej sympatię, z wdziękiem wcielając się w rolę tytułowego bohatera. Chwytliwe piosenki z łatwymi do powtórzenia refrenami oraz proste elementy choreograficzne pozwalają niemal natychmiast wciągnąć dzieci do zabawy i wspólnego śpiewania.

„Dzielny Głębinek” to starannie przygotowana propozycja trafiająca w upodobania najmłodszych – o czym świadczą słyszane przeze mnie po przedstawieniu entuzjastyczne reakcje i pełne ekscytacji rozmowy dzieci z rodzicami. A przesłanie o tym, że nawet ktoś mały może wiele osiągnąć, jest mi niezmiernie bliskie. 😉 Toteż – „zawsze płetwy w górę!”.

„Dzielny Głębinek”, Scena Nova, Teatr Muzyczny ROMA, 5 lipca 2023r.

Reżyseria – Przemysław Redkowski
Przekład, II reżyser – Krzysztof Bartłomiejczyk
Aranżacje i kierownictwo muzyczne – Jakub Lubowicz
Kostiumy i scenografia – Urszula Czernicka
Charakteryzacja – Anna Stokowska Make-Up Art i Magdalena Michalik
Choreografia – Joanna Sikorska-Nowakowska
Reżyseria światła – Krzysztof Gantner
Reżyseria dźwięku – Marcin Lumer
Realizacja dźwięku i mastering nagrań – Piotr Skórka
Przygotowanie wokalne – Anastazja Simińska
Projekcje – Yelizaveta Hladchenko
Elementy iluzjonistyczne i kaskaderskie – Wojciech Rotowski
Koordynacja produkcji – Sylwia Kolińska
Kierownictwo produkcji – Ewa Bara

Głębinek – Anna Maria Wicka
Antek – Bartosz Łućko
Lena, Wstęgorz 1, Pławifonik 2 – Ewelina Stepanczenko-Stolorz
Jack – Przemysław Redkowski
Wątłusz 1, Skoropuch 2 – Michał Bronk
Wątłusz 2, Skoropuch 1 – Marek Zawadzki
Wstęgorz 2, Pławifonik 1 – Zuzanna Radek

Zaszufladkowano do kategorii MUSICALE | Otagowano , , , | Dodaj komentarz

Mężczyźni umierają w listopadzie

Na międzywojennych pocztówkach jedno z pierwszych na świecie sanatoriów leczenia chorób „gardlanych i piersiowych” w Görbersdorfie (dziś Sokołowsko) wygląda jak Hogwart. Mury z ciemnoczerwonej cegły, neogotyckie krużganki i okrągłe wieże, okna zakończone ostrymi łukami… Coś musi być w tym miejscu i jego aurze, skoro najpierw w literacką podróż w tamte rejony wyruszyła Joanna Bator („Gorzko, gorzko”), a niedawno Olga Tokarczuk w „Empuzjonie”.

Ubiegłoroczna powieść noblistki jest gęsta od znaczeń (i nie chodzi tylko o paralelę z „Czarodziejską górą” Manna), a aluzje i literackie odniesienia oplatają ją niczym rozległe niteczki grzybni. Dodajmy do tego zmienną, migotliwą narrację, językową wybujałość i nałożoną na to wszystko przewrotną maskę „horroru przyrodoleczniczego” – a będziemy mieć wstępne wyobrażenie o utworze, którego teatralnej adaptacji podjął się Robert Talarczyk.*

Fot. Przemysław Jendroska

Maski przybierają także przybywający do sanatorium kuracjusze – jak Mieczysław Wojnicz, który pozostawia za sobą dotychczasowe życie studenta Politechniki Lwowskiej, a przywdziewa nową tożsamość – pacjenta. Znajduje zakwaterowanie w pensjonacie dla panów Wilhelma Opitza, udaje się do doktora Semperweißa, który potwierdza diagnozę o gruźlicy i przepisuje kurację. Po powrocie od lekarza Wojnicz zastaje na stole pensjonatu… ciało żony Opitza, Klary, która właśnie popełniła samobójstwo. Zdarzenie to wprowadza chwilowe tylko poruszenie pośród mieszkańców gästehaus für herren – przecież nie można „traktować czynu kobiety jako w pełni świadomego”, a „życie musi iść dalej”. I „idzie”. Krygujący się i próbujący nowych ról albo już w nich umoszczeni, mężczyźni wygłaszają swoje przemowy podczas spotkań przy posiłkach, popijaniu Schwärmerei – nalewki o tajemniczym składzie, podczas spacerów i wycieczek do okolicznych atrakcji. Co prawda bardzo młody i bardzo chory Thilo von Hahn mówi konspiracyjnie, że „tutaj morduje się ludzi”. Co prawda listopad jest miesiącem, w którym śmierć zbiera żniwo szczególne, a jesienna aura niepokoju i przemijania wypełnia każdą szczelinę uzdrowiska – ale przecież to nic niezwykłego w takim miejscu. A poza tym każdy przybywa tu ze swoją tajemnicą – tak jak Mieczysław.

Twórcy adaptacji wydobywają zawartą w powieści teatralizację i zwielokrotniają ją dzięki scenicznym zabiegom. Sięgają do sztuki okresu, w którym rozgrywa się akcja utworu – przedednia I wojny światowej. Z wyraźnym ukontentowaniem nawiązują do początków horroru jako gatunku (podtytuł zobowiązuje). Blado umalowane twarze aktorów przywołują kadry z filmów Fritza Langa czy Friedricha Murnaua, podobnie jak przenikliwe dźwięki pojawiające się znienacka wśród pięknych nut walca (znane utwory Wojciecha Kilara w opracowaniu Adama Wesołowskiego), które sprawiają, że widzowie podskakują w fotelach.

Fot. Przemysław Jendroska

Odpowiedzialna za scenografię, kostiumy i reżyserię świateł Katarzyna Borkowska prezentuje scenę skąpaną w brązowych, błękitnych i zielonkawych odcieniach. Sylwetki wyłaniają się z półmroku lub nikną w nim, stając się elementem malarskiej wizji, niczym na ekspresjonistycznych obrazach Kirchnera lub Kokoschki. Efekt potęgują wyświetlane na przezroczystych płaszczyznach wizualizacje Wojtka Doroszuka. Czasem postacie na ich tle stają się bohaterami teatru cieni. Sugestywnej warstwie wizualnej podporządkowany jest każdy element spektaklu.

Zielona organiczna bryła pośrodku, z której wydobywają się opary, zmienia się w zależności od oświetlenia. Sceniczny świat nieustannie metamorfuje; w końcu nic nie jest tym, czym się wydaje – jak na płótnie XVI-wiecznego niderlandzkiego malarza Herri met de Blesa, które Thilo pokazuje Wojniczowi. Dobro i zło, prawda i kłamstwo, życie i śmierć, kultura i natura, męskość i kobiecość – wszystko jest płynne, niestałe, w ciągłym ruchu.

Fot. Przemysław Jendroska

Jednak dziadersi we wzorzystych piżamach i bonżurkach wciąż tańczą w zwolnionym tempie oraz perorują o niższości kobiet. Twierdzą, że nie pozostają one w sferze racjonalnej, jak mężczyźni, bo kieruje nimi pożądanie, a nie wola, po czym sami ulegają hipnotycznemu transowi żądzy. Przekonani o własnej uprzywilejowanej pozycji, ani się domyślają, że pod ich bokiem kotłuje się i rozrasta potężna siła. Pojedyncza kobieta (Klara) zadaje sobie śmierć. Pojawiająca się zamiast niej empuza – zmiennokształtna zjawa – to uosobienie odwiecznej żeńskiej mocy natury, niepozwalającej się unieważnić. A opowieść o świecie bez kobiet staje się uniwersalną narracją o każdym wykluczeniu.

Fot. Przemysław Jendroska

Mateusz Znaniecki przyciąga uwagę, popisowo wcielając się w obie role: samobójczyni i empuzy. Intrygująco, każdy na swój sposób, postać Wilhelma Opitza odczytują Marcin Gaweł i Grzegorz Przybył. Michał Piotrowski dobrze odnajduje się jako nieco zagubiony Mieczysław, zbyt „miękki”, co zawsze zarzucał mu ojciec, który jednak nie ustaje w wytrwałych poszukiwaniach tego, kim jest naprawdę. Ciekawe kreacje tworzą Mateusz Smoliński jako Thilo, Jakub Fret w roli Rajmunda czy Krzysztof Stróżycki (August August). Ale właściwie trzeba docenić pracę całego zespołu aktorskiego, w wielu scenach funkcjonującego jak jeden organizm.

Dopisane przez reżysera zakończenie każe Mieczysiowi-Klarze spotkać w szpitalu, na tyłach I wojny światowej rannego Hansa Castorpa z „Czarodziejskiej góry”. Oto, do czego prowadzi męskie ego i punkt widzenia – zdaje się podkreślać.

Jednak jeszcze jest rok 1913. Trwanie w rolach i zanurzenie w iluzji tymczasowego życia pozwala mężczyznom z pensjonatu oddalać od siebie myśl, że za chwilę skończy się świat. Ich świat. Epilog jest poza zasięgiem. Ale niczego już nie da się zatrzymać.

*„Empuzjon”, którego światowa prapremiera miała miejsce na deskach Teatru Śląskiego 12 maja 2023r., zrealizowany został w koprodukcji z Instytutem im. J. Grotowskiego we Wrocławiu (premiera 19 maja) oraz warszawskim Studio teatrgaleria (premiera 23 czerwca).

„Empuzjon”, Teatr Śląski im. St. Wyspiańskiego, 12 maja 2023r. (prapremiera), 25 maja 2023r. (premiera krytyczna)

Adaptacja i reżyseria – Robert Talarczyk
Muzyka – Wojciech Kilar (w opracowaniu Adama Wesołowskiego)
Scenografia, kostiumy, reżyseria świateł – Katarzyna Borkowska
Choreografia – Kaya Kołodziejczyk
Dramaturgia – Miłosz Markiewicz
Wideo-art – Wojtek Doroszuk

Empuza – Mateusz Znaniecki
Mieczysław Wojnicz – Michał Piotrowski
Wilhelm Opitz – Marcin Gaweł, Grzegorz Przybył
Thilo von Hahn – Mateusz Smoliński
Walter Frommer – Dariusz Maj
August August – Krzysztof Strużycki
Longin Lukas – Marcin Szaforz
Doktor Semperweiß – Wiesław Sławik
Ojciec Wojnicza – Artur Święs
Rajmund, Hans Castorp – Jakub Fret

Zaszufladkowano do kategorii INNE SPEKTAKLE | Otagowano , , , , | 2 komentarze

„Być kobietą, być kobietą…”

„Tootsie”? Istnieje taki musical? Jestem przekonana, że wiele osób zareagowało jak ja na wiadomość, że będzie to kolejny tytuł wystawiany w Teatrze Rozrywki.
Amerykanom nie wystarcza, że adaptują na potrzeby Broadwayu wszystkie animacje Disneya – w końcu one same się o to proszą! Od lat tworzą też musicale na podstawie filmów, które odniosły sukces. Przykładów nie trzeba szukać daleko – obecnie trwają prace m.in. nad „Dniem Świstaka”, a do tegorocznych nagród Tony nominowano „Pół żartem, pół serio”.

W przeróbkach hitów srebrnego ekranu na wersje śpiewano-tańczone wyspecjalizował się też David Yazbek. Na swoim koncie ma m.in. muzykę i teksty do „Goło i wesoło” oraz „Kobiet na skraju załamania nerwowego”. To on zabrał się za „Tootsie” – film Sidneya Pollacka z początku lat 80., z kultową rolą Dustina Hoffmana. Zabrał na tyle dobrze, że w 2019 roku broadwayowska wersja kinowego klasyka zgarnęła dziesięć nominacji do Tony. Wyścig o miano najlepszego musicalu przegrała co prawda z „Hadestown” i ostatecznie dostała jedną nagrodę – za scenariusz* dla Roberta Horna, ale nie zaszkodziło jej to w zdobyciu uznania zarówno u widzów, jak i krytyków.

Od niedawna „Tootsie” może oglądać także publiczność w Polsce – 19 maja w Teatrze Rozrywki odbyła się prapremiera musicalu w reżyserii Magdaleny Piekorz.

Hubert Waljewski (Michael), Jakub Wróblewski (Jeff), Wiola Malchar-Orynicz (Sandy), fot. Artur Wacławek

Pierwszy utwór przenosi oglądających na ulice Nowego Jorku – oto zabiegani mieszkańcy wsiadają do zatłoczonych wagonów metra; w jednej z kolejnych scen pojawia się ławeczka z panoramą Manhattanu w tle, w innej – salon z kanapą pośrodku, lodówką i niewielkim stołem. Scenografia Grzegorza Policińskiego oraz uzupełniające ją wizualizacje Tomasza Grimma prezentują Nowy Jork popkulturowych znaków i odniesień, znanych z filmów i seriali, toteż czytanych bez problemu. Bohaterowie używają telefonów komórkowych (ale nie smartfonów), kostiumy – piękne projekty Lidii Kanclerz – zahaczają o różne epoki; damskie, inspirowane strojami noszonymi przez mamę reżyserki, nawiązują głównie do lat 60. i 70.

Powyższe elementy osadzają opowieść w dość umownej przestrzeni, współczesnej, ale filmowo-teatralnej z ducha. Takiej, w której wszystko może się zdarzyć. Nowy Jork to przecież miasto marzeń. Wielkie Jabłko, z którego każdy ma nadzieję uszczknąć odrobinę dla siebie.

Ale to też miasto niezrealizowanych karier i aspirujących aktorów, tymczasowo (przez lata) dorabiających jako kelnerzy. Jednym z nich jest Michael Dorsey. Na co dzień, wraz ze współlokatorem i przyjacielem, Jeffem, niedocenianym scenarzystą (być może wpływ na to ma fakt, że wciąż nie napisał żadnej sztuki), pracuje w restauracji serwującej steki.
Michael jest raz po raz odrzucany podczas castingów. W szukaniu zatrudnienia nie pomaga mu ani chorobliwy perfekcjonizm, ani zbytnia pewność siebie, a tym bardziej głośne wyrażanie tego, co myśli. W efekcie otrzymuje łatkę najbardziej konfliktowego aktora w Nowym Jorku, a szansa na jakąkolwiek pracę w zawodzie maleje do zera. Pewnego dnia bohater dowiaduje się od swojej wieloletniej przyjaciółki, Sandy, o przesłuchaniu do nowej wersji „Romea i Julii”. Zdesperowany i wściekły na agenta, który nic mu nie powiedział, postanawia udowodnić, że zostanie zaangażowany. Wybiera się na nie… jako kobieta – i otrzymuje rolę niani Julii.

Wkrótce okazuje się, że owszem, życie bezrobotnego aktora bywa skomplikowane; ale życie aktora, który odnosi sukces, udając kobietę, zwodzi przyjaciółkę, zakochuje się w koleżance, z którą gra, i staje obiektem westchnień kolegi z planu – to dopiero bieg przez płotki! Na dodatek w pełnym makijażu, eleganckich kieckach i na wysokich szpilkach.

Hubert Waljewski (Dorothy), Katarzyna Hołub (Julie), fot. Artur Wacławek

Magdalena Piekorz po raz trzeci współpracuje z Teatrem Rozrywki. I znów jej pasja połączona z iście filmową wyobraźnią (w końcu zaczynała – z niemałymi sukcesami – od kina) oraz biegłością warsztatową przynosi nadzwyczajny rezultat. W idealnie skrojony (nomen omen) kostium komedii opakowane zostało przesłanie o znaczeniu i sile kobiet oraz ich potrzebach. O tym, jak ważna jest możliwość decydowania, kim chce się być. O prawdzie i kłamstwie. I o tym, że warto dążyć do celu, nawet jeśli wydaje się nieosiągalny.

Niezaprzeczalnym atutem wersji musicalowej jest przeniesienie akcji na Broadway. Zabieg ten czyni „Tootsie” w pewnych aspektach metamusicalem i pozwala na wykorzystanie całego wachlarza „branżowych” żartów. Dostaje się reżyserom z manią wielkości, broniącym swych koncepcji jak lwy – ale tylko do momentu, gdy producent zagrozi odcięciem od funduszy. Obrywa się gwiazdom bez talentu, za to z przerośniętym ego, agentom i aktorom. Jednak ostatecznie Yazbek ma dla swoich bohaterów sporo czułości i wyrozumiałości.

Przekład Daniela Wyszogrodzkiego to majstersztyk – potoczysty, z błyskotliwymi dialogami, mnóstwem słownych żartów oraz zabawnych nawiązań do popkultury.

Pełna energii, skrząca się od pomysłów muzyka w porywającym wykonaniu zespołu Teatru Rozrywki pod kierownictwem Michała Jańczyka nie pozwala usiedzieć w miejscu. Co najmniej kilka utworów wpada w ucho i nie chce się odczepić („Bo kto jak nie ja”, „Nie poddam się”, „Chce się żyć”). Wrażenie robi zróżnicowana i dynamiczna choreografia zaproponowana przez Jakuba Lewandowskiego.

Bartłomiej Kuciel (Ron), zespół baletowy, fot. Artur Wacławek

„Tootsie” to musical bardzo trudny technicznie. Szybkie tempo, liczne zmiany scenografii i kostiumów wymagają od całego zespołu wielkiej precyzji i dyscypliny (realizatorzy i aktorzy zgodnie podkreślają, że drugi spektakl rozgrywa się równocześnie poza sceną).

Główna rola jest wyzwaniem szczególnym. I nie chodzi o to, że jedna z przemian bohatera z mężczyzny w kobietę (w trakcie numeru muzycznego) nie może przekroczyć 27 sekund! To przede wszystkim rollercoaster aktorski.
Mogłabym napisać, że wcielający się w Michaela i Dorothy Hubert Waljewski** jest objawieniem – gdyby nie to, że od jakiegoś czasu obserwuję dokonania tego aktora i niejednokrotnie już mnie zachwycił. Jego kreacja w „Tootsie” jest kolejnym etapem scenicznego rozwoju, wynikiem połączenia talentu, charyzmy i ogromnej pracowitości. Waljewski jako Michael nie wdzięczy się do odbiorcy, bywa irytujący, ale krok po kroku zaskarbia sobie jego sympatię. A w roli Dorothy po prostu błyszczy! Olśniewa, rozśmiesza, skłania do refleksji, urzeka – koloruje jej postać różnymi odcieniami, w zależności od potrzeb. Dzięki niemu farsowej proweniencji przebieranka nie ma w sobie nic z ordynarnej czy żenującej parodii.

Hubert Waljewski (Dorothy), zespół baletowy, fot. Artur Wacławek

Pozostałe role zostały w chorzowskiej inscenizacji równie trafnie obsadzone. Wiola Malchar-Orynicz** wzbudza sympatię i powoduje salwy śmiechu, kiedy tylko pojawia się na scenie. Jej zbzikowana, neurotyczna Sandy jest zabawna, ale ma też mnóstwo wdzięku i ciepła. Zakochany w sobie gwiazdor Max to kabotyn w gruncie rzeczy okazujący się poczciwcem, a w dowcipnej kreacji Marka Chudzińskiego nie da się go nie uwielbiać. Bawi Bartłomiej Kuciel w przerysowanej roli przekonanego o własnym geniuszu Rona. Katarzyna Hołub zachwyca wspaniałym głosem, a Julie w jej wykonaniu jest rozsądna, bystra i otwarta. Łatwo uwierzyć, że Michael mógł się w niej zakochać. Zachwycający i doskonale bawiący się rolą Jakub Wróblewski jako nieco cyniczny Jeff pełni funkcję jednoosobowego chóru kanapowego, komentującego wydarzenia. A Izabella Malik w roli Rity jest bezbłędna. Niech no tylko wyjdzie z kulisy – publiczność należy do niej.

Skrupulatnie odmierzone proporcje scen zabawnych i lirycznych, ciekawe rozwiązania sceniczne, przebojowa muzyka, wciągająca historia, mądre przesłanie oraz świetne aktorstwo czynią „Tootsie” bezsprzecznie jedną z najlepszych propozycji na rodzimym rynku musicalowym. To popisowy „feel good musical”, podnoszący na duchu i pozwalający wierzyć, że zły los może się odwrócić, a desperackie i niezbyt przemyślane decyzje mogą być początkiem czegoś dobrego. Warto na chwilę zawiesić sceptycyzm na kołku i dać się porwać tej starannie i z rozmachem przygotowanej inscenizacji.

Na zakończenie pozostaje tylko jedno istotne pytanie – gdzie jest królik? Cóż… Odpowiedź czeka w Teatrze Rozrywki.  

* Za konsultację merytoryczną dotyczącą terminologii serdecznie dziękuję dr. Jackowi Mikołajczykowi.
** W roli Michaela/ Dorothy na zmianę z Hubertem Waljewskim występuje Tomasz Wojtan, a w roli Sandy na zmianę z Wiolą Malchar-Orynicz – Joanna Możdżan.

„Tootsie”, Teatr Rozrywki, 18 kwietnia 2023r. (III próba generalna), 19 kwietnia 2023r. (prapremiera)

Reżyseria – Magdalena Piekorz
Scenografia – Grzegorz Policiński
Kostiumy – Lidia Kanclerz
Reżyseria światła – Paweł Murlik
Wizualizacje – Tomasz Grimm
Choreografia – Jakub Lewandowski
Tłumaczenie – Daniel Wyszogrodzki

Michael/ Dorothy – Hubert Waljewski
Julie – Katarzyna Hołub
Jeff – Jakub Wróblewski
Sandy – Wiola Malchar-Orynicz
Max – Marek Chudziński
Ron – Bartłomiej Kuciel
Stan – Jarosław Czarnecki
Rita – Izabella Malik
Suzie/ Shina – Beata Wojtan
Harris/ Stuart – Sławomir Banaś
Koordynartor – Michał Gucma
Reżyserzy/ prezenterzy – Michał Gucma, Dominik Koralewski, Paweł Stefan
oraz zespół baletowy, wokalny i orkiestra Teatru Rozrywki pod dyrekcją Michała Jańczyka

Zaszufladkowano do kategorii MUSICALE | Otagowano , , , , , , , , | Dodaj komentarz

Tak się robi rocka (w ROMIE!)

Jukebox musical z kompozycjami grupy Queen? Przecież to przepis na murowany hit! Aż dziw bierze, że „We Will Rock You” miał premierę na West Endzie dopiero w maju 2002 roku. I mimo że krytycy przyjęli go raczej chłodno, słabości upatrując przede wszystkim w libretcie autorstwa Bena Eltona, spektakl pozostał tam przez kolejne dwanaście lat, budząc entuzjazm ponaddwutysięcznej widowni gromadzącej się co wieczór w Dominion Theatre. W międzyczasie odbył też triumfalny pochód przez świat, trafiając w tak egzotyczne miejsca jak Kapsztad, Osaka czy Bangkok, a nawet – na pokład gigantycznego statku wycieczkowego. Niedługo zaś wraca do Londynu – wznowienie po dziewięciu latach planowane jest na czerwiec tego roku.

Wojciech Kępczyński, dyrektor Teatru Muzycznego ROMA, przyznawał w wywiadach, że od lat starał się o licencję na wystawienie tego musicalu w wersji non-replica. Wreszcie się udało i można go zobaczyć także w Polsce. 15 kwietnia br. miała miejsce długo wyczekiwana prapremiera.
Oglądałam spektakl na ostatnim pokazie przedpremierowym. A potem… siedziałam nad notesem z ołówkiem w ręku, nie mając pojęcia, jak opisać to, co wydarzyło się na scenie. Owszem, Norwid radził, jak „odpowiednie dać rzeczy słowo”. Ale Norwid nie widział „We Will Rock You” w ROMIE!

Fot. Karol Mańk

Jedna wizja*
W świecie przyszłości, na iPlanecie, która kiedyś była Ziemią, rządzi jedna korporacja – GlobalSoft. Skupia w swoich rękach handel, edukację, aparat przymusu w postaci wojska i tajnej policji. Przewodzi jej Killer Queen. Korporacja skutecznie realizuje swój nadrzędny cel – całkowite podporządkowanie sobie społeczeństwa. Ma ono być jednomyślnym tworem złożonym z ludzi-klonów – bezkrytycznych konsumentów idealnych, którym można podsuwać kolejne produkty. Indywidualizm, marzenia, wyrażanie emocji nie są mile widziane. Zakazana jest prawdziwa, powstająca z potrzeby serca twórczość. Jedyną dopuszczalną papkę muzyczną generują komputery.

„We Will Rock You” roztacza przed odbiorcami wizję, która w chwili londyńskiej premiery wydawała się całkowitą fikcją. Ale w świecie AD 2023, postpandemicznym, post-zuckerbergowskim i post-kardashianowskim, świecie profilowanych reklam, globalizmu, populistów i rządów próbujących narzucić wszystkim jedynie słuszny światopogląd – koncepcja ta okazuje się niepokojąco aktualna.

Na szczęście, jak zawsze w takich historiach, pojawiają się buntownicy. Najpierw jest ich dwoje. On, Galileo, słyszy w głowie dziwne głosy i fragmenty melodii, a nawet… przepowiednię. Ona, Scaramouche, nie chce się wpasować w środowisko ogłupionych pogonią za trendami koleżanek. System podejmuje próbę – na szczęście nieudaną – pozbawienia bohaterów indywidualizmu. Wkrótce okazuje się, że rebeliantów jest więcej i mają konkretny plan. Chcą znaleźć wybrańca, który pomoże im odszukać mityczny ostatni instrument i przywrócić ducha prawdziwego rocka, a w konsekwencji – obalić rządy Killer Queen oraz GlobalSoftu. Bo przecież w rocku od zawsze tkwi zarzewie rewolucji.

Jako wielbicielka „1984”, „Nowego wspaniałego świata”, „Igrzysk śmierci” czy pierwszego „Matrixa” „kupiłam” wszystkie elementy postapokaliptycznej dystopii. Jeśli chodzi o pozostałe części składowe libretta – podziwiam twórców warszawskiej inscenizacji, którzy prezentowaną historię wzięli w cudzysłów, a dzięki autoironii i puszczaniu oka do widza zgrabnie poradzili sobie z jej mieliznami.

Presja
Niewątpliwie jedną z najbardziej skomplikowanych kwestii, jeśli chodzi o wystawienie „We Will Rock You” w naszym kraju, było tłumaczenie. Nie dość, że utwory Queen to muzyczno-wokalne Himalaje, na dodatek w języku polskim śpiewa się o wiele trudniej niż w angielskim. Po drugie – oryginalne libretto pozwala na pewną dowolność, co mogło okazać się pułapką. Po trzecie – dla części odbiorców sam pomysł przełożenia tych piosenek to szarganie świętości.

Zdawało się więc, że Michał Wojnarowski porwał się z motyką na słońce (czy raczej na gwiazdę najjaśniejszą, by pozostać w konwencji musicalu). Jednak ktoś, kto operuje językiem polskim z tak mistrzowską swobodą, doskonale wie, co robi. Stworzone przez niego tłumaczenie jest funkcjonalne i zgrabne, pełne ciekawych nawiązań i słownych żartów, które widownia momentalnie wyłapuje i żywo na nie reaguje. Utwory z polskimi tekstami w naturalny sposób wpasowują się w fabułę i stają się jej częścią, nie powodując poczucia dysonansu. A „Weź rower” rządzi!.

Moc
„We Will Rock You” prezentuje dwa światy: zunifikowanego GlobalSoftu oraz ukrywających się rebeliantów. Wszystkie elementy wizualne przedstawienia służą temu, by ukazać ich odmienność.

Scenografia Mariusza Napierały w połączeniu z reżyserią światła robi wielkie wrażenie. Ogromne metalowe konstrukcje, pomosty i schody suną po scenie z perfekcyjną precyzją, tworząc w zależności od potrzeb szkołę, mównicę, więzienie. Wizualizacje na ogromnych ekranach optycznie powiększają przestrzeń, przezroczysta tafla zsuwająca się z góry daje efekt hologramu. Składowe te współtworzą uniwersum dystopijnej korporacji, która zdaje się niezniszczalna. Buntownicy żyją na jej marginesie, budując świat wokół siebie z przypadkowo zestawionych resztek. Skrzynki, beczki, krzesła, stare plakaty i czasopisma to znaki minionego, ale też symbole niepoddania się uniformizacji.

Fot. Karol Mańk

Kostiumy postaci mają iście filmowy rozmach – co nie dziwi, zważywszy, że po raz kolejny była za nie odpowiedzialna Dorota Kołodyńska. Bezmyślni konsumenci GlobalSoftu są przyodziani w jednakowe plastikowe stroje o neonowych barwach i geometrycznej konstrukcji. Tropiący „opornych” przedstawiciele aparatu bezpieczeństwa w długich czarnych płaszczach kojarzą się z bohaterami „Matrixa”. Killer Queen nosi seksowne, podkreślające sylwetkę ubrania o przerysowanych, odwołujących się do lat 80. ramionach, które znamionują władczość i silną wolę.
Kostiumy wyrzutków stanowią oryginalny misz-masz stylów, nawiązujący do różnych subkultur: punk, hippie, grunge… Mieszkańcy Heartbreak Hotel przybierają imiona dawnych gwiazd, których twórczości nie znają, ale wierzą, że płynęła z ich dusz i tchnęła prawdziwą wolnością. Wielbiciele muzyki będą mieć sporo zabawy w odnajdywaniu w tych kostiumach inspiracji stylem danego artysty. Dopełnieniem są niesamowite, zróżnicowane fryzury projektu Jagi Hupało.

Znakomita choreografia Agnieszki Brańskiej imponuje osadzeniem w opowiadanej historii. Sceny taneczne w mateczniku spiskowców są żywiołowe i wyrażają nieprzeciętny charakter poszczególnych bohaterów. Posłuszni mieszkańcy iPlanety poruszają się jak roboty, synchroniczne ruchy oddają ich brak indywidualizmu. Niezwykłe wrażenie robią tancerze już na początku, w „Radio Ga Ga” – podczas całego występu z twarzy nie schodzą im sztuczne uśmiechy.

Jakub Lubowicz tym razem kieruje nie orkiestrą, a siedmioosobowym zespołem rockowym. Na potrzeby spektaklu przygotowano m.in. gitary opatentowane przez Briana Maya, aby uzyskać ich niepowtarzalne brzmienie. Muzyka w „We Will Rock You” uderza potężną ścianą dźwięku, w której doskonale słyszalne są poszczególne instrumenty – niczym na pierwszorzędnym koncercie (to zasługa reżyserów dźwięku – Pawła Kacprzyckiego i Jana Kluszewskiego).

Coś, co jest jak magia
W castingach do musicalu wzięło udział około 600 osób. Podczas piątkowego przedstawienia wystąpiła obsada premierowa, ale jestem pewna, że pozostałe jej nie ustępują. Wykonawcy mierzą się przecież z utworami śpiewanymi wcześniej przez Freddiego Mercury’ego, a takie wyzwanie mogą podjąć tylko najlepsi.

Świetny zarówno aktorsko, jak i wokalnie Maciej Dybowski portretuje Galileo z młodzieńczą werwą i pasją. Jego bohater ma w sobie wiarę w możliwość zmiany świata, nieco zadufania oraz ujmującą nieporadność. Fantastyczna Maria Tyszkiewicz jako Scaramouche to obsadowy strzał w dziesiątkę. Bystra, uparta i silna, skrywa pragnienie bycia kochaną, by uniknąć zranienia. Nieważne, czy mówi, czy śpiewa (i to jak!) – wierzy się każdemu jej słowu. Wzajemne relacje pary bohaterów pełne są przekomarzanek i złośliwości, ale nade wszystko skrzą się dowcipem.

Małgorzata Chruściel wciela się w Killer Queen z zabójczym wdziękiem. Jej bohaterka jest zarozumiała, przekonana o własnej wyjątkowości i szalenie barwna. W głosie ma taką moc, że być może ROMA powinna pomyśleć o wzmocnieniu konstrukcji budynku… Łukasz Zagrobelny jako wierny władczyni GlobalSoftu Khashoggi umiejętnie balansuje między grozą i przerysowaniem.

Natalia Krakowiak jako Oz to dziewczyna, która nie pozwala się złamać. Jest odważna i przebojowa. Tylko przez chwilę, w solowym numerze „Chyba że ty” („No One But You”) prezentuje delikatniejszą stronę swojej natury. Kamil Franczak w roli Brita wnosi na scenę nieokiełznaną dzikość i zmysłowość, mnóstwo poczucia humoru oraz nadzwyczajny kunszt wokalny. Pomiędzy parą rebeliantów aż iskrzy – przysłowiowa „chemia” jest wręcz namacalna.

Buddy, nieformalny przywódca Bohemy, to podstarzały, politycznie niepoprawny hippis. Tomasz Steciuk gra go z lekko nostalgicznym zabarwieniem i dużą swobodą. Nie ukrywa, że doskonale bawi się rolą.

Fot. Karol Mańk

Tak się wygrywa
Nie dziwię się Wojciechowi Kępczyńskiemu, który przed premierą musicalu z taką pewnością mówił, że ludzie pokochają ten spektakl. Intuicja i tym razem go nie zawiodła. W „We Will Rock You” jest wszystko: wizualny przepych, porywające sceny taneczne, fenomenalni artyści i nieśmiertelna muzyka. To więcej niż musical. To zrealizowane na światowym poziomie, pełne nieposkromionej energii widowisko do wielokrotnego oglądania. Wciąga widzów w swój świat, oferuje wspólnotowe przeżycie i sprawia, że trudno usiedzieć w fotelu. A po wyjściu z teatru ma się ochotę robić rewolucję!

Oto siła rocka! Niech jego moc będzie z wami! Idźcie na “We Will Rock You”! They will rock you – indeed!

*Jako śródtytułów użyłam polskich tłumaczeń tytułów utworów Queen autorstwa Michała Wojnarowskiego.

„We Will Rock You”, Teatr Muzyczny ROMA, 14 kwietnia 2023r. (przedpremiera)

Reżyseria – Wojciech Kępczyński
II reżyser, reżyseria projekcji – Sebastian Gonciarz
Przekład – Michał Wojnarowski
Scenografia – Mariusz Napierała
Kostiumy – Dorota Kołodyńska
Choreografia – Agnieszka Brańska
Reżyseria światła – Marc Heinz

Reżyseria dźwięku – Paweł Kacprzycki i Jan Kluszewski
Projekty fryzur – Jaga Hupało

Projekty charakteryzacji – Sergiusz Osmański

Galileo – Maciej Dybowski
Scaramouche – Maria Tyszkiewicz
Killer Queen – Małgorzata Chruściel
Khashoggi – Łukasz Zagrobelny
Oz – Natalia Krakowiak
Brit – Kamil Franczak
Buddy – Tomasz Steciuk
oraz zespół wokalno-aktorski, wokalny, taneczny i zespół Teatru Muzycznego ROMA pod kierownictwem Jakuba Lubowicza

Zaszufladkowano do kategorii MUSICALE | Otagowano , , , , | Dodaj komentarz

Na zawsze – Superstar!

To nie będzie recenzja. Zbyt wiele z tym musicalem wiąże się emocjonalnych wspomnień, bym mogła taką napisać. Przez kilkanaście lat w okresie Wielkiego Postu zabierałam na ten musical kolejne grupy gimnazjalistów. Wraz z moimi uczniami byłam na przedostatnim pokazie – 20 lutego 2019 roku. Ale chodziłam na „Jesusa” również sama; spektakl stał się dla mnie swoistymi rekolekcjami.

„Jesus Christ Superstar”, legendarna rock-opera stworzona przez duet: Andrew Lloyd Webber i Tim Rice, przez prawie dwadzieścia lat święciła triumfy na scenie chorzowskiego Teatru Rozrywki. Oryginalna inscenizacja Marcela Kochańczyka od premiery w 2000 roku gromadziła kolejne pokolenia widzów. Niejeden powracał wielokrotnie, by chłonąć niepowtarzalny klimat opowieści. Strzałem w dziesiątkę okazało się obsadzenie w głównych rolach dwóch wyjątkowych osobowości scenicznych. Wokalista Dżemu Maciej Balcar jako Jezus oraz charyzmatyczny Janusz Radek grający Judasza stworzyli pamiętne kreacje.
Wszystko to sprawiło, że gdy w styczniu tego roku Teatr Rozrywki zapowiedział koncertową wersję „Jesus Christ Superstar”, bilety na wydarzenie zniknęły momentalnie.

Fot. Artur Wacławek

„Światło! Światło! Więcej światła!” – rozległ się okrzyk Janusza Radka w wielkoczwartkowy wieczór – tak jak rozbrzmiewał w każdym sezonie przed tytułowym utworem, zawsze wywołując poruszenie publiczności. I tym razem nie mogło być inaczej. A sądząc po reakcjach widzów na kolejne utwory, wielu było takich, dla których koncert okazał się sentymentalną podróżą w przeszłość w najlepszym wydaniu. A młodzi ludzie, których nie brakowało, dali się porwać niezwykłej atmosferze widowiska.

Dominik Koralewski znów zachwycił „Piosenką Szymona Zeloty”. Marta Tadla i Jacek Pacholski z towarzyszeniem Pawła Stefana zabrzmieli monumentalnie w partiach kapłanów. Wioleta Malchar, „ostatnia” Maria Magdalena, godna następczyni Marii Meyer, przejmująco zaśpiewała „Jak mam go pokochać”, a jej duet z Markiem Chudzińskim, „Rozpocząć to od nowa”, był jednym z najpiękniejszych momentów wieczoru. Zresztą nie ukrywam, że wiele utworów już przy pierwszych dźwiękach wzbudzało trudne do opanowania emocje.

Występ Bartłomieja Kuciela jako Piłata nie mógł nie przywołać wspomnień o Andrzeju Kowalczyku, którego tyle razy widziałam, jak zstępuje po schodach w białym ubraniu z długim trenem. „Pieśń Heroda” zawsze była momentem oddechu pomiędzy pełnymi dramatyzmu scenami. W wykonaniu Jarosława Czarneckiego, mimo braku pamiętnej scenografii, choreografii i kostiumów (ach, te ręczniki, różowy mundur, tancerze!), także wniosła lekki, żartobliwy ton. Chociaż i tutaj trudno było uwolnić się od wspomnień – udało mi się przed laty zobaczyć kilka razy w tej roli Jacentego Jędrusika.

Fot. Artur Wacławek

Wypada wreszcie wspomnieć o głównych antagonistach znanej od dwóch tysięcy lat opowieści, dwóch panach na „J”. Przyznać trzeba, że z odtwórcami ról Jezusa i Judasza czas obchodzi się łagodnie: wraz z jego upływem tylko szlachetnieją.
Widać było, że dla obu artystów to powrót pełen emocji, a możliwość występu w tym repertuarze budzi niekłamaną radość. Wspaniale było usłyszeć pełną dramatyzmu „Rozmowę z Bogiem” Macieja Balcara czy rockowe „Krwawe pieniądze” Janusza Radka (i znów podziwiać, jak fantastycznie radzi sobie z pięknymi, ale karkołomnymi tłumaczeniami Młynarskiego i Szymanowskiego).

Zespół baletowy przypomniał fragmenty choreografii z oryginalnego przedstawienia, m.in. w utworze „Wierzę w ciebie, Jezu”. Na nowo za to zinterpretowano scenę w świątyni – jako współczesne targowisko próżności z mediami społecznościowymi, pogonią za promocjami i natychmiastowym poklaskiem.

„Jesus Christ Superstar” to bez dwóch zdań jedna z najpiękniejszych, ale i najtrudniejszych muzycznych partytur w historii musicalu. Bezkompromisowe symfoniczno-rockowe kompozycje w wykonaniu orkiestry pod batutą Michała Jańczyka zabrzmiały z całą mocą. Wielkie brawa należą się także realizatorom dźwięku, dzięki którym wszystkie instrumenty i głosy były doskonale słyszalne.

Jeżeli coś jest bardzo dobre – wystarczy tego nie popsuć. Tą zasadą niewątpliwie kierowała się reżyserka koncertu, Aleksandra Gajewska. Wraz z zespołem Teatru Rozrywki i zaproszonymi artystami stworzyła pełne prostoty, piękne widowisko nawiązujące do inscenizacji Marcela Kochańczyka i zachowujące refleksyjny klimat, który zawsze jej towarzyszył.

Dziękuję.

„Jesus Christ Superstar” – koncert, Teatr Rozrywki, 6 kwietnia 2023r.

Reżyseria: Aleksandra Gajewska
Kierownictwo muzyczne: Michał Jańczyk
Kierownictwo wokalne: Ewa Zug
Ruch sceniczny: Natalia Gajewska
Scenografia i kostiumy: Magdalena Wiluś
Reżyseria światła: Marek Mroczkowski


Jezus – Maciej Balcar
Judasz – Janusz Radek
Maria Magdalena – Wioleta Malchar
Annasz/Kapłan – Marta Tadla
Kajfasz – Jacek Pacholski
Piotr – Marek Chudziński
Szymon Zelota – Dominik Koralewski
Król Herod – Jarosław Czarnecki
Poncjusz Piłat – Bartłomiej Kuciel
oraz zespół baletowy, zespół wokalny, orkiestra Teatru Rozrywki pod batutą Michała Jańczyka

Zaszufladkowano do kategorii MUSICALE | Otagowano , , , , | Dodaj komentarz

Dziwne przypadki Christophera Boone’a

Christopher Boone ma piętnaście lat. Mieszka z tatą w Swindon. Jego mama umarła. Christopher Boone lubi rozmawiać ze swoją nauczycielką. Fascynuje go Sherlock Holmes. Jest dobry z matematyki i chciałby z niej zdawać maturę. Pasjonuje go kosmos – bezkres dający się uporządkować, ująć w ramy działań i obliczeń. Christopher Boone zawsze mówi prawdę, bo nie umie kłamać. Nie rozumie metafor, ironii, a skomplikowane językowe aluzje są dla niego nieczytelne. Nie znosi dotyku innych osób. Christopher Boone jest osobą w spektrum autyzmu*. I nie, nie zabił psa sąsiadki, o co ta go posądza. Za to bardzo chce się dowiedzieć, kto to zrobił.

„Dziwny przypadek psa nocną porą”, powieść Marka Haddona, świetnie przyjęta po wydaniu jej w 2003 roku, była jednym z pierwszych utworów literackich, który pokazywał rzeczywistość z punktu widzenia osoby z zespołem Aspergera. Spektakl na podstawie powieści, zaadaptowany na potrzeby sceny przez Simona Stephensa, również okazał się sukcesem. Najnowszą polską adaptację sztuki można zobaczyć w Teatrze Miejskim w Gliwicach (premiera miała miejsce 18 marca br.).

Plakat: Katarzyna Wolny-Grządziel

Odwrócony porządek fabuły, zamknięty świat przedstawiony, ograniczona grupa podejrzanych, śledztwo – podobnie jak książka, początek przedstawienia przywołuje klasyczne reguły utworu detektywistycznego. Ale szybko okazuje się, że gatunkowa „łatka” to tylko punkt wyjścia, a poruszane kwestie dotykają spraw o wiele istotniejszych niż zagadka kryminalna.

„Dziwny przypadek psa nocną porą” opowiada historię o odmienności. Spektakl daje widzom możliwość spojrzenia na rzeczywistość oczami głównego bohatera i zrozumienia jego perspektywy. Wniknięcia w umysł, który z jednej strony analizuje detale i fakty niezauważalne dla innych. Z drugiej – reaguje przerażeniem na nadmiar bodźców zewnętrznych. Chris nie czyta emocji. Społeczne zasady, dla innych klarowne i oczywiste, dla niego są niejasne. Ilość różnych zmiennych utrudnia funkcjonowanie. A co dopiero, kiedy okazuje się, że działania samozwańczego młodego detektywa wyciągają na światło dzienne głęboko skrywane rodzinne tajemnice!

Warto jednak podkreślić, że przedstawienie, mimo poruszania niełatwych tematów, nie jest ponurą analizą kondycji współczesnej rodziny. Ma optymistyczne przesłanie, a zabiegi inscenizacyjne nadają sztuce lekkości i swego rodzaju baśniowości.

Większość aktorów gra w tym spektaklu po kilka ról – ludzi, zwierząt; są też ucieleśnieniem myśli Chrisa. Zdarza się, że tańczą w rytm muzyki, biegają, rozmawiają równocześnie. Czasem widzowi trudno się połapać, kto jest w danym momencie kim. Ale dzięki temu może lepiej wczuć się z sytuację głównego bohatera.

Fot. Jeremi Astaszow

Służą temu także wypełniające wnętrze teatru animacje, przygotowane przez Karolinę Jacewicz. Wrażenie robią szczególnie te kojarzące się z wielkim miastem – z dworcem czy metrem. Szybko zmieniające się obrazy w połączeniu ze światłem w plastyczny sposób oddają stan bohatera poddanego zbyt dużej ilości bodźców jednocześnie. Nie bez znaczenia jest zróżnicowana muzyka. Rytmiczne „Funky Town” czy delikatne utwory Erica Satiego oraz autorskie kompozycje Macieja Pawlaka budują atmosferę spektaklu.

Przewrotna jest oszczędna scenografia zaproponowana przez Natalię Kołodziej. W jasnej przestrzeni pojawiają się ruchome geometryczne bryły oraz pojedyncze przedmioty wskazujące na poszczególne miejsca akcji – dom, szkołę czy komisariat. Ale najciekawszy element to piętrowy dom z tyłu sceny. Przezroczysty prostopadłościan ujawnia wszystko, co dzieje się w jego wnętrzu, sugerując otwartość i brak tajemnic. A przecież nic bardziej mylnego!

W rolę Christophera wciela się Oskar Jarzombek, student IV roku Akademii Sztuk Teatralnych w Krakowie. I robi to wybornie. Gestami, wyrazem twarzy, sposobem chodzenia, tonem głosu, w wyważony, nieprzerysowany sposób buduje postać od początku do końca przemyślaną i do głębi prawdziwą. Towarzyszący mu Paweł Koślik bez ckliwości, za to z dużą dozą ciepła portretuje samodzielnego ojca. Dalekiego od ideału, który być może wcale nie podjął w przeszłości dobrych decyzji i nadal popełnia błędy. Ale wciąż jest gotów uczyć się swojego syna i ani przez chwilę nie wątpi się w jego oddanie oraz miłość.

Fot. Jeremi Astaszow

Ciekawa jest również relacja chłopca z nauczycielką. Siobhan w interpretacji Karoliny Olgi Burek jest konkretna i uważna. Świadoma trudności w społecznym funkcjonowaniu ucznia, nie lituje się nad nim. Wymaga w mądry sposób i dodaje mu odwagi. Traktuje Chrisa jak równego sobie, dając mu poczucie sprawczości.

„Dziwny przypadek psa nocną porą” jest przedstawieniem zarówno dla młodszego (ale nie dziecięcego), jak i dorosłego odbiorcy, mądrym i w wielu momentach wzruszającym, a jednocześnie unikającym nadmiernego przesłodzenia czy nachalnego dydaktyzmu. Zasługa to niewątpliwie zręcznej reżyserii Tadeusza Kabicza, twórcy rewelacyjnego „Thrill Me” (oraz „Preludiów”, „półkownika” naszych czasów, wciąż czekającego na publiczną premierę). Doświadczenie w pracy filmowca pozwala mu widzieć scenę jak filmowy kadr, w którym równie ważny jest każdy szczegół. Jego wrażliwość ujawnia się w wyczuciu i delikatności, z jakimi podejmuje obecną w spektaklu tematykę.

Jeśli zadaniem sztuki jest sprawienie, by widz poszerzył perspektywę – to najnowszy spektakl Teatru Miejskiego w Gliwicach bez wątpienia ten postulat realizuje. Uczy uważności i pokazuje, że od tych, którzy postrzegają rzeczywistość inaczej niż my, można się wiele nauczyć. Zdaje się to oczywiste – ale doskonale wiemy, że w Polsce AD 2023 wcale takie nie jest.

* W większości tekstów na temat książki i sztuki pojawia się pojęcie: „zespół Aspergera”. Zgodnie z obowiązującą od ubiegłego roku klasyfikacją ICD-11 nie wyróżnia się już zespołu Aspergera, ale stosuje określenie: spektrum autyzmu. Polska, podobnie jak inne kraje, które są członkami WHO, ma pięć lat na wdrożenie zmian w związku z nową klasyfikacją. W moim tekście posługuję się dwoma wspomnianymi pojęciami. Warto jednak zwrócić uwagę, że w samej powieści ani w sztuce żadna z tych nazw się nie pojawia.

„Dziwny przypadek psa nocną porą”, Teatr Miejski w Gliwicach, 18 marca 2023r. (premiera)

Reżyseria – Tadeusz Kabicz
Scenografia i kostiumy – Natalia Kołodziej
Animacje – Karolina Jacewicz
Reżyseria świateł – Artur Wytrykus
Choreografia – Alisa Makarenko
Opracowanie muzyki – Maciej Pawlak

Christopher Boone – Oskar Jarzombek
Ed Boone – Paweł Koślik
Siobhan – Karolina Olga Burek
oraz Klaudia Cygoń-Majchrowska, Mariusz Galilejczyk, Cezary Jabłoński, Lech Mackiewicz, Aleksandra Maj, Jolanta Olszewska, Aleksandra Wojtysiak

Zaszufladkowano do kategorii INNE SPEKTAKLE | Otagowano , , , , , , , | Dodaj komentarz

Rewolucja w manufakturze cukierków

W okresie późnolicealnym przechodziłam okres fascynacji naturalizmem w literaturze. Walka o przetrwanie, wegetacja w najpodlejszych warunkach, skrajna bieda, brzydota, uleganie zwierzęcym instynktom – jakie to zdawało się ekscytujące! „Germinal” był dla mnie wtedy objawieniem, a brud, pył i błoto metaforycznie oblepiające kartki powieści stanowiły źródło turpistycznych zachwytów.

Te odległe wspomnienia przywołała informacja o planach wystawienia adaptacji utworu w Teatrze Śląskim. Byłam bardzo ciekawa, jak Krzysztof Garbaczewski, odważnie sięgający po nowe technologie i wielokrotnie nagradzany twórca, potraktuje XIX-wieczną „powieść socjalistyczną” – bo tak określał swe dzieło Emil Zola; na ile istotny będzie dla niego kontekst miejsca, w którym spektakl jest realizowany.
Spieszę donieść, że wszystkim, którzy takie odczytanie, podobnie jak ja, w głowie sobie uroili, reżyser koncertowo zagrał na nosie – chociaż nie jest to wielkie zaskoczenie, jeśli ktoś przynajmniej pobieżnie orientuje się w dotychczasowych jego pracach. A poza tym nie można mieć przecież pretensji do artysty, że jego wizja nie pasuje do założonych przez odbiorcę wyobrażeń.

Rozpoczyna się od pustej sceny i dobiegającego z offu monologu. Projekcje wideo Roberta Mleczki (widoczne na elementach scenografii i ścianach teatralnej sali) oraz muzyka Qby Janickiego wprowadzają transowy nastrój.

Fot. Przemysław Jendroska

W przestrzeni zalanej ciepłym, pastelowym światłem pojawiają się postacie. Zaczynają wykonywać monotonne, powtarzalne ruchy. Kierują do siebie wciąż te same komendy. To górnicy pracujący w kopalni Le Voreux – chociaż ich jasne, wykonane z lateksopodobnych materiałów, deformujące sylwetki i zacierające granice między płciami kostiumy oraz czepki na głowach na to nie wskazują. Za to upodabniają ich do siebie i czynią pozbawioną zindywidualizowanych cech masą.

Co jakiś czas akcja skupia się na którymś z bohaterów, a jego twarz zostaje powiększona i powielona na kilku ekranach. Doświadczony Bonnemort zna Montsou i kopalnię od podszewki. Wściekły Chaval nie może sobie znaleźć miejsca. Maheude relacjonuje życie swoje i swojej rodziny – to, „o którym nikt nie opowiada”. Ich znużone głosy nikną, zanim dotrą do tych, którzy powinni je usłyszeć.
Świat burżuazji jest kompletnie osobny, skupiony na sobie, ceremonialny; przechadzający się lub wylegujący w ni to nocnych strojach, ni wczesnorenesansowych szatach jak z obrazów van Eycka, traktuje ten drugi jak skansen, któremu można co prawda ofiarować jałmużnę, ale nie czuje się z nim żadnej wspólnoty.
Stefan Lantier (Paweł Smagała), poszukujący pracy przybysz z zewnątrz, powoduje zmianę. Skoro opowiadający swoje historie mieszkańcy nie są słyszalni – potrzebny jest krzyk buntu i wściekłości. Strajk.

Fot. Przemysław Jendroska

Ale czy Lantier jest w stanie wziąć odpowiedzialność za rzeczywistość, którą wykreowały jego słowa? A może chce się tylko wybić na buncie i dorobić, co zarzuca mu bardziej zachowawczy Rasseneur?
Ostatnia scena mogłaby sugerować chęć ucieczki – z roli inicjatora strajku, ale i z roli aktorskiej, która nakazuje odgrywać coś z góry narzuconego.

Reżyser fabularną strukturę powieści Zoli, której najważniejsze wątki społeczne wybrzmiewają na scenie, „obudował” słowami innych, współczesnych autorów – publicysty Edwina Bendyka, pisarzy: Jacka Dukaja i Guya Deborda. W ten sposób otwarł ją na inne znaczenia. W wywiadzie tuż przed premierą spektaklu wskazywał, że interesuje go zarówno wymiar współczesnego kapitalizmu, jak też wydobywanie z siebie emocji, refleksja o technologii, systemie, w którym tkwimy, wieloznaczność słowa „kopalnia”, odzyskiwanie energii, wpływ mediów na ekonomię.
Być może stąd wynika mój kłopot z tym przedstawieniem.

Analogia pomiędzy XIX-wiecznym życiem burżuazji i skrajnym wyzyskiem robotników a dzisiejszym dzikim kapitalizmem to wątek w realizacji Garbaczewskiego może i oczywisty, ale najciekawszy. Górnicy mogliby być równie dobrze sezonowymi pracownikami Amazona, takimi, jakich opisuje Jessica Bruder w „Nomadland”. Gregoire’ów od mieszkańców osady dzieli równie wielka przepaść jak wspomnianych pracowników od Jeffa Bezosa i jemu podobnych, miliarderów szykujących się na EVENT.
To przesłanie rozmywa się jednak w wielości pomysłów.

Zwisające z góry, spotworniałe dłonie ożywają, by raz po raz sięgać po górników, chociaż bywa też, że są dla nich źródłem pokarmu. Ten element scenografii Aleksandry Wasilkowskiej w niezwykle sugestywny sposób oddaje to, co opisywał Zola: kopalnię jako żywą istotę, karmicielkę, ale i potwora trawiącego górnicze ciała. Poza tym na scenie są także przezroczyste elementy wykonane z pleksi, amorficzne bryły, wspomniane już ekrany, pluszowe emotki-poduszki oraz ogromne emotki w tle. Do wyboru, do koloru – tropy prowadzą w różne strony.

Fot. Przemysław Jendroska

Rewolucja staje się karykaturą. Protest zamienia się w party. Czy to krytyczna refleksja o niemożności przeprowadzenia zmian, czy obliczony na efekt zabieg sceniczny?
Albo jedno i drugie, bo taka jest strategia tej ponowoczesnej opowieści teatralnej? Skoro, jak twierdzą niektórzy, scena to dla Garbaczewskiego wielki plac zabaw (chociaż mnie bardziej kojarzy się, pewnie dzięki kolorystyce, z manufakturą cukierków), to może żadne przesłanie nie jest istotne, a spektakl staje się polem gry autora z widownią?

Zaprezentowana na deskach Teatru Śląskiego realizacja wizualnie niewątpliwie intryguje i, zgodnie z założeniem twórcy, uruchamia rozmaite konteksty. Ale w ich wielości i nieprzejrzystości znika dramat bohaterów (chociaż nie można nie zwrócić uwagi na kreacje Antoniego Gryzika (Bonnemort), Barbary Lubos (Maheude), Marcina Gawła (Chaval) czy Mirosława Książka (Rasseneur). W rezultacie spektakl pozostawia widza nieco skonfundowanym i chyba dość obojętnym.

„Germinal”, Teatr Śląski im. St. Wyspiańskiego, 3 marca 2023r. (premiera)

Adaptacja i reżyseria – Krzysztof Garbaczewski
Scenografia – Aleksandra Wasilkowska
Kostiumy – Sławek Blaszewski
Wideo i reżyseria świateł – Robert Mleczko
Muzyka – Qba Janicki

Mouquette – Katarzyna Brzoska
Maheu – Andrzej Dopierała
Chaval – Marcin Gaweł
Bonnemort – Antoni Gryzik
Souvarine, Cecylka – Natalia Jesionowska
Pani Rasseneur, Hennebeau – Anna Kadulska
Rasseneur – Mirosław Książek (gościnnie)
Pierronka – Ewa Kutynia
Pani Levaque, pani Gregoire – Ewa Leśniak
Maheude – Barbara Lubos
Zachariasz, Pluchart – Arkadiusz Machel
Negrel – Marek Rachoń
Stefan – Paweł Smagała (gościnnie)
Bebert – Kamil Suszczyk
Jeanlin – Dawid Ściupidro
Levaque, pan Gregoire – Zbigniew Wróbel
Katarzyna, Alzira – Nina Zakharova

Zaszufladkowano do kategorii INNE SPEKTAKLE | Otagowano , , | Dodaj komentarz

Z pokorą biorę to, co przynosi życie… I jestem szczęśliwy

O ważnych rolach; o tym, co się czuje tuż przed wyjściem na scenę; o planach zawodowych i o tym, co by było, gdyby nie aktorstwo… Zapraszam do przeczytania drugiej części mojej rozmowy z Hubertem Waljewskim.


Od czego zaczynasz, kiedy przygotowujesz się do roli?

Na początku nie skupiam się na postaci, którą gram. Dużo czytam, szukam kontekstów, staram się zrozumieć historię i mojego bohatera w niej. Potem, podczas prób czytanych wraz z reżyserem analizujemy postać. Współpracowałem z Karoliną Kirsz, Eweliną Marciniak, Magdą Piekorz, Jerzym Bończakiem, Jackiem Bończykiem. Każda z tych osób ma zupełnie inną wyobraźnię, a ja pozwalam im się lepić według uznania. Oczywiście nie wszystkie pomysły mi się podobają, często dyskutujemy – to część tej pracy. Jednak zawsze jestem bardzo otwarty na danego twórcę.

Kolejną ważną rzeczą jest słuchanie partnera scenicznego. Wiem, że są aktorzy, którzy muszą mieć wszystko zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach. Ja jestem… perfekcjonistą spontanicznym. Działam intuicyjnie. Pracując nad postacią, biorę z tego, co tu i teraz. To dla mnie naturalne, bardziej prawdziwe. Każdy bohater, którego zagrałem, zawiera jakąś cząstkę mnie. Jeśli trzeba, otwieram szufladkę i daną cząstkę siebie dodaję do postaci.

W szkole teatralnej poznałem mnóstwo rozmaitych technik aktorskich. Przyszedłem do pracy z głową napakowaną szkolną wiedzą. Pierwszą produkcją, w której od początku brałem udział, było „Jak odnieść sukces w biznesie, zanadto się nie wysilając”. Kiedy czytaliśmy tekst, wciąż roztrząsałem, jakiej techniki użyć w danej chwili. Ale później stanąłem na scenie i pomyślałem: „Ok, mogę wykorzystywać różne, ale niech to przechodzi przeze mnie”. Zacząłem słuchać siebie i przestałem się tak bardzo stresować. Wiem, która mimika twarzy zadziała bardziej w danej scenie. Ale wszystko przepuszczam przez siebie.

Z rzeczy przyziemnych – i to całkiem dosłownie – bardzo ważne są dla mnie buty. Motoryka ciała wpływa na wszystko. Np. w scenie ślubu w „Stańczyku” noszę wysokie obcasy. Sposób, w jaki chodzę w „Hotelu Westminster” i w „Cabarecie”, to zupełnie różne sprawy. Toteż gdy zaczynam próby, muszę mieć buty.

Hubert Waljewski z Wioletą Malchar w spektaklu „Cabaret”, fot. Artur Wacławek

Który etap procesu przygotowania do roli lubisz najbardziej, a który jest dla Ciebie najtrudniejszy?

To chyba zależy od roli. Nie lubię spektakli, w których mam mało grania – no ale tak było już w przedszkolu (śmiech). Teatr Rozrywki mnie rozpieścił pod tym względem.
Nie przepadam za początkowymi próbami. Rozczytywanie nut, nauka kroków – wiem, to konieczne, ale mnie męczy ze względu na mój brak cierpliwości – chcę umieć natychmiast i mieć to za sobą, by dalej pracować nad postacią. Lubię, kiedy przechodzimy z sali prób na scenę, śpiewamy z orkiestrą – mimo że głos brzmi inaczej przez mikroport i trzeba się na nowo przyzwyczajać do przestrzeni. I uwielbiam okres prób generalnych. Ten czas rządzi się swoimi prawami. Czasem powtarzamy generalną dwa razy, siedzimy po nocach. Ale lubię to satysfakcjonujące poczucie zmęczenia. Kończy się etap przygotowań, a za chwilę przedstawienie zacznie żyć na scenie. Bo spektakl wraz z każdym setem się zmienia, rozwija. To fantastyczne w teatrze, że nigdy nie jest tak samo. Codziennie jest inna widownia i energia.

Jeśli chodzi o konkretne przedstawienie, to jedną z najtrudniejszych kwestii były sceny seksu w „Stańczyku”. Grałem Zygmunta Augusta i miałem myśleć jak on – że mam wszystko gdzieś, moja matka płaci, a ja się, za przeproszeniem, bzykam, gdzie chcę. Jako August paradowałem po scenie w koronkowej bieliźnie – i nie miałem z tym problemu. Ale bardzo trudno mi było zagrać scenę gwałtu. Moją partnerką była Mirosława Żak jako Elżbieta Habsburżanka, a ja miałem pokazać okrucieństwo i władzę mężczyzny nad kobietą w tamtych czasach. Pamiętam ciszę podczas prób, kiedy okazało się, że scena „żre”, a potem długie rozmowy i analizy, dlaczego tak, a może coś inaczej… Nagle przy obcych ludziach człowiek się odziera z własnej prywatności, seksualności. To było bardzo trudne, szczególnie, że był to dopiero mój pierwszy sezon w teatrze.

A jak się osiąga tak mistrzowskie opanowanie ciała, jakie prezentujesz np. w „Pinokiu” czy „Młodym Frankensteinie”?

Dziękuję. Znowu podkreślę, że ważną rolę odegrał wydział lalkarski, który uczy spojrzenia na siebie z boku. Przez te cztery lata we Wrocławiu mnóstwo pracowaliśmy nad formą. Dało mi to dużą samoświadomość.
Jeśli chodzi o Igora, co prawda miałem sporo czasu, by się przygotować, ale odczuwałem też ogromną presję, bo wchodziłem w rolę, którą grał już fantastyczny Dariusz Niebudek. W pierwszym spektaklu byłem tak zestresowany, że zależało mi tylko, by pamiętać o przejściu z jednego miejsca do drugiego i zagraniu jakichkolwiek emocji po drodze.
Robienie zastępstw w teatrze jest niełatwe. Oczywiście są spotkania z asystentem reżysera, który wprowadza w rolę. Ale nie jest się częścią twórczego fermentu, powstającego podczas wspólnego przygotowywania nowej premiery. Chociaż w Syrenie było mi już odrobinę łatwiej. Kiedy zaczynałem, byłem świeżakiem i wchodzenie w rolę na zastępstwo było dla mnie zupełną nowością. Teraz jestem nieco bardziej doświadczony, już to wypracowałem, wiem, co i jak. Ale i tak to dla mnie dużo większy stres niż przed premierą, w przygotowaniach do której uczestniczę od początku.

Spośród dotychczas zagranych ról – którą określiłbyś mianem najważniejszej?

Każda postać jest bardzo mocno związana z tym, co dzieje się w moim życiu, jak się zmieniam i dojrzewam. Pierwsza, która zagrałem w Teatrze Rozrywki, Motel w „Skrzypku na dachu” – to byłem właśnie ja: młody, naiwny, tuż po studiach. Swego czasu doszedłem do wniosku, że już zawsze najważniejszą rolą będzie Zygmunt August w „Stańczyku”. Współpraca z Eweliną Marciniak była dla mnie jak spełnione marzenie. Robiłem dokładnie to, co mi grało w duszy. Ale teraz – już bym tak nie powiedział. Nie dlatego, że ta rola straciła na wartości. Ale kocham każdą, którą zagrałem. Nie mogę zdecydować się na jedną, bo to byłoby niesprawiedliwe wobec pozostałych.

Hubert Waljewski i Mirosława Żak w spektaklu „Stańczyk. Musical”, fot. Natalia Kabanow

Jak charakteryzacja wpływa na sposób grania?

W mocnej, zmieniającej wygląd charakteryzacji czuję się trochę jak dziecko, które zamyka oczy i wydaje mu się, że go nie widać. Pod warstwą make-upu jestem w innym świecie. Bardzo lubię te charakterystyczne, przekombinowane postaci. Wynika to chyba z tego, że jestem typem dowcipnisia, a poza tym – pod maską łatwiej się ukryć. Bez mocnej charakteryzacji jest się bardziej roznegliżowanym przed widzem. Jednak ucieszyłem się, kiedy Jacek Bończyk dał mi szansę zagrania Clifforda Bradshawa w „Cabarecie”, bo nie chciałbym zostać zaszufladkowany jako ten od pomalowanych i dziwnie powykręcanych bohaterów. Aktorsko było to dla mnie bardzo duże wyzwanie.
Jestem otwarty na świat, mam bardzo duże poczucie humoru i dystans do siebie. Wydaje mi się, że te cechy pozwalają mi się odnaleźć w różnych rolach – i komediowych, bardzo charakterystycznych, i poważnych, i „typowo” musicalowych. Mam nadzieję, że takie będzie mi dane grać.

Są spektakle, które zarówno u publiczności, jak i u grających w nich artystów wywołują ogromne emocje. Jakie masz sposoby na otrząśnięcie się z tego, co w Tobie siedzi po spektaklu?

Jestem wrażliwcem. Kiedy pracuje się w teatrze, gdzie jest tyle emocji, muzyka, śpiew, porusza się ważne tematy – nie da się tego z marszu zostawić za sobą. Gdy wracam do domu, spektakl we mnie żyje, dygoce, nie mogę spać, w głowie dudnią słowa moich postaci. Zależy to od temperatury danego przedstawienia; np. po „Cabarecie” i „Stańczyku” zawsze jest mi trudno wrócić do rzeczywistości. Wtedy odmóżdżam się czymś głupim. Nawet nie będę się przyznawał, jakie programy oglądam (śmiech). Lubię też dobry serial, ale niezbyt angażujący, taki, przy którym mogę złapać oddech. Próbuję zachować równowagę między pracą a życiem. W teatrze spędzam większość czasu, toteż staram się, żeby nie dominował w chwilach prywatnych.

Jaka rola jest Twoją wymarzoną?

Nie zastanawiałem się nigdy, czy o czymś marzę, bo, jak już mówiłem, moim celem było dostać się do szkoły. Kiedy trafiłem do Teatru Rozrywki, uznałem, że to ogromne szczęście i w ogóle się nie koncentrowałem się nad tym, co bym chciał zagrać. Pewnie musiałbym pomyśleć na spokojnie. Na pewno czarne charaktery są cudowne, „mięsiste”… Ale z pokorą biorę to, co mi przynosi życie zawodowe, i jestem szczęśliwy – tym bardziej, że są to ciekawe role.

Na scenie często nie brakuje adrenaliny. Możesz opowiedzieć o jakiejś teatralnej wpadce?

Hubert Waljewski i Maria Meyer w musicalu „Młody Frankenstein”, fot. Artur Wacławek

Wspominałem, jaki byłem zdenerwowany przed moim pierwszym spektaklem „Młodego Frankensteina”. Kolejnego dnia poczułem dziwny spokój. Siedziałem ucharakteryzowany w kulisach i myślałem: „Wspaniale, w końcu się nie denerwuję, mogę wyjść na scenę i się bawić”. Oczywiście wtedy wszystko się posypało. Zacząłem śpiewać piosenkę z Arturem Święsem – ale od drugiej zwrotki, a ona się rytmicznie układa inaczej niż pierwsza. Spojrzałem przerażony na mojego scenicznego partnera, szukając u niego pomocy. Bardzo mi było wstyd! A on zaczął śpiewać jakieś „nanana” i tańczyć ze mną coś na kształt krakowiaka… Doktor Frankenstein i Igor tańczą krakowiaka w Transylwanii! Na szczęście w środku piosenki jest tekst mówiony, który pozwolił nam odnaleźć się w utworze – jednak było trudno.

Z kolei pewnego razu podczas „Hotelu Westminster” moja koleżanka (pozdrawiam!) zagadała się w kulisach. Miałem scenę, w której mój bohater woła postać graną przez nią. Robiłem to kilka razy, ale bez efektu. W końcu otwarłem drzwi, zawołałem jeszcze raz, na co ona z krzykiem: „Gdzieś do diabła był, panie Pigden?!”. Zgodnie ze scenariuszem, ale jakie to było niesprawiedliwe! W końcu to ona się zagadała (śmiech).

Z kolei w „Zorro” była scena, w której mam pomóc głównemu bohaterowi – przejąć pelerynę i kapelusz, których się pozbywa, żeby Esmeralda nie rozpoznała, że to Don Diego. Pewnego dnia nowa garderobiana za mocno związała pelerynę i Maciej Kulmacz grający Zorra nie mógł rozplątać węzła. Wołał: „Bernardo!” – a ja patrzyłem i udawałem, że nie wiem, o co chodzi. Tak właśnie aktorzy sobie pomagają (śmiech). Ale to był tylko ten jeden raz!

Chociaż muszę przyznać, że bardzo lubię żarty na scenie, lubię siebie lub kogoś „gotować” – mam wrażenie, że z Elą Okupską nadajemy pod tym względem na tych samych falach.

Jak sobie poradzić w sytuacji, kiedy jest się jedynym aktorem „na roli” i trzeba wyjść na scenę mimo choroby? Zmierzyłeś się z takim wyzwaniem.

W czerwcu ubiegłego roku, kiedy graliśmy set „Pinokia”, straciłem głos. Miałem ogromny żal do siebie, że nie mogę zaprezentować publiczności stu procent swoich możliwości. Wziąłem mnóstwo leków, ale nic nie pomogło. Stwierdziłem, że zinterpretuję to na tyle, na ile potrafię. Z szacunku do widza, z miłości do pracy. Ale czułem, że zawiodłem. Musiałem sobie potem poukładać w głowie, że po prostu tak się wydarzyło. Nigdy wcześniej nie miałem takiej sytuacji.

Hubert Waljewski i Tomasz Wojtan w spektaklu „Pinokio. Il Grande Musical”, fot. Artur Wacławek

Dawniej mówiło się, że aktor nie wychodzi na scenę tylko wtedy, kiedy umrze. Swego czasu masochistycznie podziwiałem to, do jakiego stopnia można się poświęcić dla roli. Dziś czasy się zmieniły, a i ja mam nieco inne spojrzenie na tę kwestię. Nie zmienia to faktu, że kilka dni po premierze „Stańczyka” grałem z czterdziestostopniową gorączką. Nie wyobrażałem sobie, żeby z mojego powodu spektakl miał zostać odwołany.

Co się czuje chwilę przed wyjściem na scenę?

Wczoraj, kiedy stałem w kulisie przed „Hotelem Westminster”, zamknąłem na chwilę oczy. Słyszałem gwar ludzi siedzących na widowni. Myślałem: „Zaraz będziemy ze sobą współpracować. Ciekawe, jacy dziś będziecie? Otwarci, będziecie słuchać?”. To niesamowity moment. Uwielbiam specyficzny zapach kulis – starego drewna, zakurzonej kurtyny, zapach mojej gazety w spektaklu, znam perfumy pań garderobianych. Wszystko splata się w całość.
Ale to też zależy od sztuki. Przed „Hotelem” czuję przyjemną adrenalinę, która mnie pozytywnie nakręca. To klasyczna farsa, która pokazuje czarno na białym, jak bardzo wpływam na widza. Pociągam za sznurki, a reakcja publiczności mówi mi wszystko. Wciąż mnie to zachwyca.

Ale pamiętam, że na początku przed „Pinokiem” mnie sparaliżowało. To była moja pierwsza rola tytułowa. Byłem przerażony, nie wiedziałem, czy ją udźwignę. Z powodu pandemii premiera została przesunięta, toteż miałem całe wakacje, żeby osadziło się we mnie to, co zostało zarysowane podczas prób czytanych. Na ostatniej prostej słowem i obecnością wsparły mnie dobre dusze – moi przyjaciele z teatru i poza nim. Dzięki temu udźwignąłem ciężar premiery i leciałem wysoko.
Czasem, kiedy mam moment zwątpienia, mówię sobie: „Patrz, czego dokonałeś, żeby tu być”. To mnie mobilizuje.

Jakie masz plany zawodowe na najbliższe miesiące?

Zadebiutowałem jako Lucas w „Rodzinie Addamsów” w Teatrze Syrena. Jesienią w tym samym miejscu „wskoczę” w nowy tytuł – „Matyldę”. Poza tym należę do Stowarzyszenia „Maskania” i również jesienią można spodziewać się uroczego koncertu/spektaklu muzycznego według pomysłu Ani Ratajczyk z piosenkami pewnego lubianego Kabaretu… – ale o tym jeszcze cicho sza. Gram nadal w spektaklach w Teatrze Rozrywki, o których już wspominałem. W kwietniu będę się żegnał z Igorem, bo „Młody Frankenstein” schodzi z afisza. Zbliża się pewna premiera, w której ponownie zagram tytułową rolę. Poza tym zajmuję się przygotowaniem młodzieży do szkoły teatralnej.

Hubert Waljewski i Aleksandra Gotowicka w musicalu „Rodzina Addamsów”, fot. Tomasz Słupski

Chciałbyś kiedyś nagrać swoją płytę? To marzenie wielu musicalowych artystów.

Nie. Ja się chyba nigdy nie będę uważał za wokalistę. Mój głos jest nieoczywisty, chociaż sprawdza się w musicalu. Ale niekoniecznie dobrze odnajduję się w innych gatunkach, np. w piosenkach pop. Zawsze czułem się aktorem. Na studiach miałem interpretację piosenki aktorskiej z Bartoszem Porczykiem. Od razu doceniał, jeśli ktoś robił coś dobrze, za co jestem mu wdzięczny. Jego talent i energia zafascynowały mnie na tyle, że pisałem o nim pracę magisterską. On mnie popchnął w stronę wokalno-aktorską.
Wziąłem nawet udział w Przeglądzie Piosenki Aktorskiej, ale to akurat była bardzo zła decyzja. Byłem niedojrzały, nie wiedziałem, o czym chcę mówić jako artysta. Zachłysnąłem się tym, że wystąpię, wybrałem zupełnie niepasujące do mnie utwory. Dziś, po latach, wiem, jakie bym wybrał. Kto wie, może jeszcze zaśpiewam na PPA? Ale o nagrywaniu płyty nie myślę.

Czy jest takie pytanie, którego nikt Ci nie zadał, a chciałbyś na nie odpowiedzieć?

Hmmm… Może – co by było, gdyby nie aktorstwo?

W takim razie – co, gdyby nie aktorstwo?

O reżyserii już wspominałem. Ale… mógłbym zostać barberem. W czasie studiów kupiłem sobie maszynkę, bo stwierdziłem, że chodzenie do fryzjera to strata czasu i pieniędzy. Na studiach, jak wiadomo, kasę przeznacza się na inne rzeczy. Po jakimś czasie koledzy się zwiedzieli, więc na dziewiątym piętrze, gdzie mieszkałem, miałem swój „salon”, w którym ich strzygłem. Bycie barberem to jest jakiś pomysł na alternatywną działalność w Warszawie.

Nie wątpię, że byłbyś niezwykle kreatywny także w tej dziedzinie. Życzę Ci jednak, byś mógł nadal robić to, o czym marzyłeś jako czterolatek. Dziękuję za rozmowę.

Oficjalne profile artysty:

Zaszufladkowano do kategorii WYWIADY | Otagowano , , , , | Dodaj komentarz

Jestem perfekcjonistą spontanicznym

Od czwartego roku życia wiedział, że będzie aktorem. Nie potrafi usiedzieć w jednym miejscu. Od niedawna szuka swojego miejsca na teatralnych deskach stolicy. Utalentowany i pracowity, ambicję łączy z wielką pokorą, a odwagę z wrażliwością. Tworzy przykuwające uwagę postaci charakterystyczne, komediowe i dramatyczne. O sobie mówi – perfekcjonista spontaniczny.

Zapraszam do przeczytania pierwszej części mojej rozmowy z Hubertem Waljewskim.


Jak się czuje człowiek spełniony?

Spełniony?

Czytałam rozmowę z Tobą sprzed lat, w której powiedziałeś, że Twoim marzeniem jest śpiewanie i bycie aktorem. Robisz dokładnie to, o czym marzyłeś.

To niebywałe, jak perspektywa czasowa zmienia myślenie! Miałem 19 lat, kiedy udzieliłem tego wywiadu. Nie czułem się gotowy, żeby zdawać na aktorstwo, więc poszedłem na kulturoznawstwo, by dać sobie czas i się dokształcić. Zacząłem się uczyć w Akademii Sztuk Scenicznych w Poznaniu. Pragnąłem się dostać do szkoły teatralnej… i tyle. Nie miałem żadnego wyobrażenia na temat tego, jak dalej będzie wyglądała moja droga zawodowa.
Czy jestem spełniony? Oczywiście, że nie, wszystko wciąż przede mną.

Skąd u chłopaka z Prostek – małej miejscowości na Mazurach – pomysł, żeby być aktorem?

Wiem, że to nieskromnie zabrzmi, ale ja się z tym urodziłem (śmiech). Mając cztery lata, przy okazji jakiejś przedszkolnej akademii powiedziałem, że chcę być aktorem. Byłem oburzony, bo dostałem tylko cztery wersy tekstu, a ktoś inny więcej. Ja już wtedy czułem, że powinienem powiedzieć tę dłuższą kwestię!
Kiedy wszedłem w wiek dorastania, problematyczny dla młodych ludzi, którzy często nie wiedzą, czego chcą, wielu mi zazdrościło sprecyzowanych planów. Po latach dowiedziałem się od niektórych znajomych, że mieli mnie serdecznie dosyć – w każdym przedstawieniu był Waljewski (śmiech). Ale fakt, w szkole podstawowej czy gimnazjum obstawiałem wszystkie apele i uroczystości. Regularnie brałem też udział w konkursie recytatorskim „Przez różową szybkę”, oraz Festiwalu Piosenki Dziecięcej „Złota Nutka”, organizowanych przez Ełckie Centrum Kultury.

W liceum nastąpiła przerwa. Wcześniej naukę poświęciłem na ołtarzu sztuki, więc teraz postanowiłem skupić się na maturze. Otaczali mnie ciekawi ludzie, panie polonistki angażujące w różne przedsięwzięcia. Ale nie było nikogo, kto by mnie ostatecznie popchnął w kierunku teatru. Mimo że coś tam we własnym zakresie czytałem, nie miałem żadnej wiedzy teoretycznej, pojęcia, kim jest np. Grotowski czy Stanisławski. Pewnego dnia do mnie dotarło, że kończę liceum, całe życie marzyłem o aktorstwie, a przez ostatnie trzy lata nie zrobiłem nic w tym kierunku, bo się przestraszyłem. Dlatego zdecydowałem się na okrężną drogę przez kulturoznawstwo.

Ale przy okazji chciałbym powiedzieć ludziom z małych miejscowości, by uwierzyli w siebie. Nikt spośród moich bliskich nie należał do świata artystycznego. W rodzinie byłem kolorowym ptakiem. Czasem mieszkańcy mniejszych miejscowości myślą, że działalność sceniczna jest dla tych z dużych miast, będących bliżej „wielkiego świata”. Mój przykład pokazuje, że to nieprawda.

Fot. A. Wacławek

Dostałeś się na wydział lalkarski Akademii Sztuk Teatralnych im. S. Wyspiańskiego we Wrocławiu.

Myślę, że to zarówno kwestia przeznaczenia, jak i mojej wrażliwości. Mama mi powtarzała, że od dziecka byłem zafascynowany filmami animowanymi, porywał mnie ten magiczny, rysunkowy świat. Zawsze miałem dużą wyobraźnię. Lubiłem bawić się sam, tworzyć światy z klocków, zabawek z jajek-niespodzianek. Zdając do szkoły, miałem wyobrażenie siebie jako wielkiego aktora dramatycznego. Los postanowił inaczej i stwierdziłem, że nie będę z tym walczył. Taki jestem – cieszę się z tego, co dostaję, i angażuję się na sto procent. Postanowiłem wycisnąć ze szkoły, ile się da. To niezwykły, wszechstronny wydział. Myślę, że dzięki niemu potrafię sobie radzić z formą na scenie. Przekładam to, co bym zrobił z lalką, na siebie. Wyobraźnia, którą rozwinąłem na studiach, i „wewnętrzne oko” pomagają mi urzeczywistnić takie postacie jak Igor w „Młodym Frankensteinie”.
Ludzie kojarzą teatr lalek jako formę odpowiednią tylko dla dzieci, a to bardzo krzywdzące. Na naszym wydziale robiliśmy fantastyczne rzeczy również dla dorosłych.

O musicalu też wciąż pokutuje myślenie, że to teatr mniej „prawdziwy” i ważny niż dramatyczny.

Skręca mnie w żołądku, kiedy to słyszę. Chociaż, podobnie jak to było w przypadku wydziału lalkarskiego, o musicalu nigdy bym nie pomyślał. Dopiero będąc wewnątrz, odkryłem, jaka to niezwykła machina. Trzeba umieć wszystko – zagrać, zaśpiewać, zatańczyć. Oczywiście – musical posługuje się pewną formą, bywa narysowany grubszą kreską, ale to nie oznacza, że jest pusty. Jeśli tworzę postać, musi być zbudowana na prawdziwych emocjach. Zresztą musical zajmuje się nie tylko lekkimi, zabawnymi tematami. Mogę przywołać chociażby „Stańczyka” czy „Cabaret”, w których gram.
W dzisiejszych czasach trudno kupić widza na dłużej. Śpiew i taniec prześlizgują się też do teatru dramatycznego czy animacji. Wszystko się zazębia. Nie ma lepszego i gorszego teatru. Jeśli wszyscy, którzy go współtworzą, wkładają w to serce – takie klasyfikacje nie mają sensu.

Opowiedz o spektaklu „Český díplom”. Jest dla Ciebie bardzo ważny.

To mój spektakl dyplomowy. Mam do niego ogromny sentyment. Jest dla mnie wyjątkowy z kilku powodów.
Inspiracją do powstania przedstawienia były m.in. reportaże Mariusza Szczygła. Dostaliśmy pozwolenie ze szkoły na wyjazd do Pragi. Spędziliśmy trzy styczniowe dni, chodząc po mieście i poznając jego zakamarki. Zakochałem się w Pradze, potem byłem tam jeszcze trzy razy. Uwielbiam klimat tego miasta, uliczki, kamienice. To miejsce, w którym mógłbym zamieszkać.

W szkole teatralnej dyplom gra się zazwyczaj kilka razy – i tyle. Mój rok był wyjątkowy – cudowny, ambitny. Niezwykle zżyłem się z tymi ludźmi, do dziś utrzymujemy kontakt. Postanowiliśmy zaprezentować „Český díplom” szerszej publiczności. Byliśmy na kilku festiwalach, zdobyliśmy sporo nagród. A potem – co też nietypowe – prawa do spektaklu wykupił Teatr im. J. Kochanowskiego w Opolu i grano go tam przez pięć lat. Nie dane mi było w nim występować, ponieważ dostałem etat w Teatrze Rozrywki. Ale zawsze kibicowałem moim kolegom i z przyjemnością patrzyłem, jak się rozwijają. Udało mi się zagrać w pożegnalnym spektaklu.
Podczas tworzenia przedstawienia byłem też asystentem reżysera, Piotra Ratajczaka. Dzięki temu mnóstwo się nauczyłem.

Bycie reżyserem interesuje Cię na dalszej ścieżce kariery?

Zawsze dobrze się odnajdywałem w roli organizatora. Jestem spontaniczny, a zarazem poukładany – lubię w sobie tę cechę. Podczas przygotowywania „Pinokia” wyobraźnia mi kipiała. Jestem wdzięczny reżyserce, Magdalenie Piekorz, że dawała przyzwolenie na „wtrącanie się” jakiemuś aktorowi. Była bardzo otwarta na moje propozycje. Mówiła, że mógłbym zdawać na reżyserię. Ale nie czuję się jeszcze gotowy. Może to kwestia wiary w siebie? Wiedziałem, że na etacie nie będę miał na to czasu, bo wiele gram, a w filmówce trzeba przedstawiać swoje projekty. Więc może teraz? Widzę siebie jako asystenta. Próbowałem już tej roli w przedstawieniu dla dzieci „Pozaziomki” i przy „Hitach musicali”. Co do reżyserii – może? Mam w głowie pomysł na przedstawienie na chorzowskiej Małej Scenie – muzyczną bajkę dla dzieci, z wykorzystaniem lalek. To byłoby połączenie różnych moich umiejętności.

W międzyczasie zostałeś managerem kultury.

No tak, jak już mówiłem, lubię coś organizować. A zawód aktora nie jest wieczny. Odpukać, ale to przecież kwestie fizyczności, głosu… Warto mieć alternatywę. Na stare lata chętnie obejmę stanowisko dyrektora jakiegoś domu kultury (śmiech).

Kiedy dopiero marzyłeś o byciu aktorem – czego sobie nie wyobrażałeś, a co w tym zawodzie jest codziennością?

To bardzo ciekawe pytanie. Długo byłem bardzo naiwny. Myślałem, że wystarczy się nauczyć tekstu, wyjść na scenę i podążać za swoim „ja”. Szkoła zaskoczyła mnie kompletnie. Rozpoczynając ją, zuchwale myślałem, że jestem półproduktem, który wystarczy nieco obrobić. Nagle się okazało, że nie umiem nic. To była niezwykła lekcja pokory. I cudowny etap, kiedy po każdym roku widziałem, że znowu się czegoś nauczyłem.
W szkole uprzedzano nas, że to specyficzny zawód i ludzie są różni, trzeba uważać. Ale kiedy przyszedłem do Rozrywki, okazało się, że nie muszę się obawiać; spotkałem cudowne osoby.

Na pewno nie wyobrażałem sobie, że kiedykolwiek zaśpiewam z orkiestrą na żywo. Kiedy po castingu w Chorzowie uświadomiłem sobie, że będzie to część mojej pracy, byłem przerażony. W szkole uczyłem się interpretacji, myślenia tekstem, tego, po co wchodzę na scenę – ale z orkiestrą nigdy nie śpiewałem!
I oczywiście nigdy nie myślałem, że trafię do musicalu. Lalki, dramat, dubbing, o którym marzę – to mi przychodziło do głowy. Musical – nigdy.

Jednak w 2017 roku znalazłeś się na etacie w Teatrze Rozrywki.

Miałem szczęście. Czasami w tym zawodzie albo o czymś świadczy talent, albo szczęście…

Albo jedno i drugie.

Tak też się zdarza (śmiech). Oprócz „Český’ego díplomu” robiliśmy drugie przedstawienie dyplomowe – „Alicję w Krainie Czarów” w reżyserii Jerzego Bielunasa. Kostiumy do tej inscenizacji przygotowywała pani Elżbieta Terlikowska. W spektaklu grałem trzy role, więc często przychodziłem na przymiarki, a w ich trakcie pani „Lalka”, bo taką miała ksywkę, pytała mnie o plany na przyszłość. Odpowiadałem, że nie wiem: będę pewnie wysyłał CV, pojadę do Warszawy, jak wszyscy. Powiedziała, że dyrektor Teatru Rozrywki w Chorzowie szuka młodego chłopaka do zespołu. Poprosiła pana Dariusza Miłkowskiego, żeby przyjechał na premierę „Alicji…”. Tak się stało, a na drugi dzień miałem już telefon w sprawie przesłuchania.
Podczas pierwszego spotkałem się z Ewą Zug, kierowniczką wokalną. Od razu rozładowała napiętą atmosferę, co pozwoliło mi złapać luz i skupić się na śpiewaniu. Zrobiliśmy „Dziw to nad dziwy” ze „Skrzypka na dachu” oraz piosenkę z „Billy’ego Elliota”. Potem zaśpiewałem jeszcze numer z „Alicji w Krainie Czarów”, bo miałem go na świeżo. Powiedziała, że jestem dobrze przygotowany, mam wrócić do domu i przyjechać na casting z panem dyrektorem.

A muszę powiedzieć, że kiedy pierwszy raz przyjechałem do Rozrywki, dotarłem z Katowic do Chorzowa… pociągiem. Tak, słyszę ten śmiech wszystkich znających okolice. W teatrze też się ze mnie śmiali i mówili, że przecież są tramwaje. Toteż, jadąc na casting z dyrektorem, bogatszy o tę wiedzę, wsiadłem do tramwaju… Tylko nie do tego, co trzeba. Dojechałem do Rudy Śląskiej. Byłem już spóźniony – a jestem dumny ze swojej punktualności. Zdenerwowany zadzwoniłem do pani Ewy; powiedziała, że zaczekają. Wziąłem taksówkę, przyjechałem, zaśpiewałem – i dostałem pracę. A wkrótce zagrałem pierwszą rolę, Motla w „Skrzypku na dachu”. Wprowadzał mnie nieżyjący już Andrzej Kowalczyk, toteż mam do tego przedstawienia ogromny sentyment. To zaszczyt, że miałem okazję poznać tego aktora.

Hubert Waljewski jako Motel w musicalu „Skrzypek na dachu”, fot. Artur Wacławek

Wspomniałeś o Andrzeju Kowalczyku. Miałeś i masz okazję grać z legendami chorzowskiej sceny. Czego uczą takie spotkania?

Czytałem jakiś czas temu wywiad z Janem Englertem, który mówił, że dawniej trzeba się było po drabinie wspinać do mistrzów, a dziś, w dobie mediów społecznościowych, mistrzowie muszą schodzić poziom niżej. Teraz, kiedy ktoś idzie na casting, pytają, ilu ma followersów na Instagramie, bo musi się opłacać komercyjnie. Młodzi ludzie chcą szybko, od razu osiągnąć efekt.
Ja mam nieco „starą” duszę. Cenię granie, które było modne kiedyś, a dziś już nie jest. Kiedy przyszedłem do teatru, zaopiekowali się mną Alona Szostak i Artur Święs, później też Ania Ratajczyk. Ich rady mnie ukształtowały. Gdy mam okazję grać z legendami – chłonę, ile się da. Obcowanie na scenie ze wspomnianymi artystami, z Marią (Maria Meyer), Elą (Elżbieta Okupska) – to niezwykła lekcja. Takie legendy, mistrzowie – uczą oddechu, szacunku dla zawodu, szukania prawdy w sztuczności. Bo przecież rola to coś sztucznego. Jest w nich ciepło, chęć pomocy. Czerpię od nich już na etapie prób czytanych – jak podchodzić do tekstu, jak go analizować. Uwielbiam słuchać anegdot, historii z życia, które przytaczają.

Studiowałeś w Poznaniu, potem we Wrocławiu; grałeś w Opolu, Krakowie, trafiłeś do Chorzowa, teraz czas na Warszawę. Nie możesz długo usiedzieć w jednym miejscu?

Mama mi zawsze powtarza, że żyję na walizkach, i pyta, kiedy znajdę swoje miejsce (śmiech). Nie wiem, czy to się kiedykolwiek stanie. Z okolic, gdzie się wychowałem, wszyscy jadą na studia do Gdańska, Warszawy, Olsztyna czy Białegostoku. Ja, na przekór, chciałem wyruszyć dalej. Może dlatego, że naoglądałem się tych bajek w dzieciństwie i też chciałem jechać w nieznane, przeżywać przygody? Przez wiele lat prowadziłem życie włóczykija. Studiowałem, pracowałem, a podczas wakacji jeździłem na obozy z dziećmi: w Polsce, Bułgarii, Chorwacji.

Po pięciu latach w Rozrywce, gdzie było jak w domu, znowu rzuciłem się na głęboką wodę. Na wiele pytań odpowiadam sobie w tej Warszawie. Lubię ją, ale czy to będzie mój dom? Nie wiem. Czasem odzywa się we mnie „stary” Hubert, który chciałby mieć już poczucie bezpieczeństwa i stały kąt. Nie spodziewałem się, że to przyjdzie tak szybko.

Czy w związku z Twoją przeprowadzką do Warszawy publiczność chorzowska nadal będzie mogła Cię oglądać?

Oczywiście! Teatr Rozrywki to mój teatr-matka, jestem do niego tak przywiązany, że nie wyobrażam sobie, by mnie tutaj nie było, bym nie spotykał się z ludźmi, którzy tu pracują, i z publicznością. Nadal będzie można mnie oglądać w „Hotelu Westminster”, „Młodym Frankensteinie”, „Cabarecie” i „Pinokiu”.

W tym roku pojawiłeś się w „Variete’s Great Revue” w Krakowie. Twoja rola wymaga sporych umiejętności tanecznych. Dla wielu aktorów musicalowych taniec jest największą udręką. A Ty lubisz tę część Twojej pracy?

Uwielbiam! W mojej rodzinnej miejscowości uczęszczałem do domu kultury na zajęcia koła tanecznego. Chciałem tańczyć taniec towarzyski, ale miałem też inne pomysły, a w domu było czworo dzieci – rodzice nie podołaliby finansowo. Na pierwszym roku studiów aktorskich poznałem pana Zbigniewa Karbowskiego, wspaniałego nauczyciela tańca. Zaczynaliśmy od rytmiki, baletu, a potem była cha-cha, jive, paso doble, tango, taniec współczesny, locking*. Jakie to były zajęcia! Po tych wszystkich scenach współczesnych, klasycznych, gdzie wypruwało się flaki, nagle wchodziło się na salę taneczną i już nic się nie liczyło. Na uczelni była możliwość założenia koła naukowego; założyliśmy je wraz z koleżanką, która też uwielbiała taniec towarzyski. Pani Aneta Głuch-Klucznik, która wtedy była dziekanem, bardzo kibicowała takim przedsięwzięciom, dostaliśmy nawet grant na buty taneczne (mam je do dziś). Wystąpiliśmy też na koniec roku, kiedy był pokaz tańców każdego rocznika.

Hubert Waljewski jako Concierge w „Variete’s Great Revue”, fot. Łukasz Popielarczyk

Wracając do „Variete’s Great Revue” – muszę przyznać, że otrzymałem kolejną lekcję pokory. Wydawało mi się, że rewia to inna wersja musicalu, a okazało się, że to w ogóle inny rodzaj show. Większość tancerzy, którzy w tej rewii występują, na co dzień tańczy w programach telewizyjnych typu „Twoja twarz brzmi znajomo”. Prezentują niezwykle wysoki poziom. Łapali wszystko w sekundę. Wystarczyło, że raz zobaczyli nowy układ i już go powtarzali. Ja jestem tylko aktorem, którzy przy okazji śpiewa i tańczy (śmiech). Nagrywałem ich sobie i ćwiczyłem, żeby podczas kolejnej próby im dorównać. Myślę, że teraz, kiedy tańczymy razem, daję radę.

W „Pinokiu” Twój taniec też robi wrażenie, chociażby w scenie w Krainie Zabawek.

Fakt, to wymagająca choreografia. Pamiętam, że z Kubą Lewandowskim (choreografem) i Natalią Gajewską (asystentką choreografa) spędziliśmy nad nią dużo czasu. Ale byłem bardzo dumny, kiedy Kuba powiedział, że w ogóle nie odstaję od zespołu baletowego. To był dla mnie największy komplement.

Od stycznia można Cię zobaczyć na deskach Teatru Syrena w Warszawie. Jakie nadzieje wiążesz z tym miejscem?

Przez te kilka lat w Chorzowie zbudowałem jakąś swoją niewielką markę. W Warszawie zaczynam od zera. Bardzo trudno się przebić, jest wielu młodych zdolnych ludzi. Ale miałem tego świadomość. Wysyłam CV, wiadomości, kontaktuję się z reżyserami dubbingowymi. Cieszę się, że trafiłem do Syreny i do „Rodziny Addamsów”. Przyjęto mnie wspaniale. Każdemu młodemu artyście życzę takiego wejścia w „nowe”, z ogromnym poczuciem bezpieczeństwa, akceptacji, brakiem oceny „z góry”. Szczególnie wdzięczny jestem Paulinie Mróz i Oli Gotowickiej, grającym Wednesday, oraz Maćkowi Dybowskiemu, z którym wymieniamy się w roli Lucasa; za uśmiech, dobre rady, wsparcie, za próby wznowieniowe, które dzięki nim stały się czystą przyjemnością i świadectwem ogromnego profesjonalizmu. Z ludźmi, których nazwiska kojarzyłem, bo są znane w musicalowym świecie, mam teraz okazję pracować na jednej scenie. Mogę się uczyć od kolejnych osób. Czy to nie cudowne?! I mam też w końcu blisko na Mazury, do domu (śmiech).

*Locking – odmiana tańca funk.

Wszystkie informacje w nawiasach pochodzą od autorki wywiadu.

Oficjalne profile artysty:

Zaszufladkowano do kategorii WYWIADY | Otagowano , , , | Dodaj komentarz