Wszystkie drogi prowadzą na scenę

Wyobraźcie sobie nieśmiałą dziewczynkę, która na lekcjach woli pozostać niezauważona, ale występ w szkolnym karaoke sprawia, że nie można już zignorować jej głosu. Dziewczynkę, która rozpoczyna zajęcia wokalne… w klubie garnizonowym i występuje na festiwalach piosenki żołnierskiej. W tej opowieści o (krętej) drodze na scenę pojawia się też szkolne koło teatralne, technikum fryzjerskie oraz nietypowe podróże.
Utalentowana, przebojowa, z optymizmem przyjmująca to, co się wydarza, o zaraźliwym śmiechu, konsekwentnie dąży do wyznaczonych celów. Kit de Luca w „Pretty Woman”, Anita w „West Side Story”, Anna z Kleve w „Six”, Killer Queen w „We Will Rock You” – w musicalu osiągnęła już sporo, ale nie ma zamiaru się zatrzymywać. Chce także iść „w swoją stronę”, pokazując światu własną twórczość.
Oto Małgorzata Chruściel!

Gratuluję nominacji w plebiscycie Teatralnych Nagród Muzycznych im. Jana Kiepury oraz tytułu najlepszej aktorki pierwszoplanowej w Musicalowych Nagrodach Widzów za rolę Anny z Kleve. Jak ważne są dla Ciebie takie laury?

Dotychczas nie dostawałam ich zbyt wielu. Nagroda to wygrany casting i możliwość pracy nad kolejną rolą. Ale takie docenienie jest bardzo miłe.

Mała Gosia w Rzeszowie marzyła o występowaniu?

Byłam raczej zamkniętym w sobie dzieckiem. W szkole nie zgłaszałam się do odpowiedzi, bo wolałam się nie wychylać. Tym bardziej nie myślałam o graniu ani śpiewaniu. Ale mój dziadek miał dyktafon, na którym nagrywał mnie i brata – mówiliśmy jakieś wierszyki, śpiewaliśmy piosenki, a potem mogliśmy usłyszeć swoje głosy. Mogę więc powiedzieć, że od tego się zaczęło.
Kiedy byłam w podstawówce, pewnego razu wystąpiłam podczas szkolnego karaoke. Wtedy dyrektor zaprosił mamę na rozmowę i powiedział jej, że szkoda byłoby, gdyby córka nie rozwijała talentu, skoro ma taki głos. Mama jest skromną osobą; słuchała, jak oboje z bratem śpiewamy, podobało jej się, ale wychodziła z założenia, że to pewnie takie matczyne przekonanie, bo przecież każda matka myśli o swoich dzieciach jak najlepiej. Jednak skoro ktoś z zewnątrz, dyrektor szkoły orzekł, że to warte uwagi – posłuchała. Zapisała mnie na zajęcia do klubu garnizonowego i zaczęłam śpiewać… piosenki żołnierskie.
Poszłam też na kółko teatralne prowadzone przez polonistkę. Wspomniałam, że nie byłam przebojowa, nie umiałam błyszczeć. Zajęcia teatralne dały mi przestrzeń, żeby się wyrażać. Nie musiałam tego robić jako ja, ale jako postać. A to dodawało mi odwagi.

Fot. Zuzanna Woińska

Nie wiem, czy ktokolwiek uwierzy w Twoje słowa o nieśmiałości.

To prawda, ale gdzieś we mnie jest też taka Gośka.
Być może ona odezwała się, kiedy wybierałam szkołę średnią. Śpiewałam w klubie, zaczęłam jeździć na festiwale piosenki żołnierskiej. Wszystko to bardzo mi się podobało i chciałam się rozwijać w tym kierunku, ale ostatecznie po gimnazjum poszłam do… technikum fryzjerskiego. Moi rodzice mieli proste zawody: mama jest sprzedawczynią, tata był piekarzem. Stwierdzili, że śpiewanie jest w porządku, ale trzeba mieć jakiś „normalny” fach. Posłuchałam ich. Chociaż muszę przyznać, że nie byłam najpilniejszą uczennicą (śmiech). Urywałam się z lekcji m.in. na wydarzenia kulturalne w okolicy. Na szczęście udało mi się zdać maturę i egzaminy technika – więc jestem dyplomowaną fryzjerką.

Skąd w takim razie pomysł na studiowanie wokalistyki jazzowej?

Niewiele wiedziałam o szkołach artystycznych i o tym, gdzie mogę się uczyć. Kilka lat temu wydziałów kształcących w kierunku musicalu było mniej, a i informacji na ten temat również. Postanowiłam zdawać do szkoły artystycznej, jednak pierwszy termin zgłoszeń przegapiłam. Kolega, z którym śpiewałam wtedy na weselach (bo i tym się zajmowałam), powiedział, że studiował w Bydgoszczy i mogłabym tam spróbować, że jest tam świetna pani Zagdańska* od jazzu. Wysłałam dokumenty, zdałam egzaminy i tak zostałam studentką wokalistyki jazzowej w bydgoskiej Akademii Muzycznej.

Daleko od Rzeszowa…

To prawda. Był ogromny problem z połączeniami kolejowymi, toteż przez pięć lat jeździłam na uczelnię tirami.

Naprawdę?

Tak! Kolega dał mi namiar na niejakiego pana Staszka. On i pan Mariusz robili trasę Rzeszów-Bydgoszcz, więc z nimi jeździłam. Przez ten czas się zakumplowaliśmy. Tyle rozmawialiśmy, że wiedzieliśmy o sobie chyba wszystko. A w tirze można przewieźć rower, pianino…

Ta historia to materiał na niezły musicalowy hit! A w którym momencie musical pojawił się w Twoim życiu?

Małgorzata Chruściel i Olga Szomańska w spektaklu „Legalna blondynka”, reż. J. Józefowicz, archiwum prywatne M. Chruściel

Na studiach przekonałam się na dobre, że chcę być w tym zawodzie, że kocham muzykę, scenę, i chcę na niej stać jak najczęściej. Na uczelni miałam także zajęcia z aktorstwa. Postanowiłam jeździć na castingi, których zaczęło się pojawiać w całej Polsce coraz więcej. Oczywiście mnóstwo przegrałam, ale nauczyłam się podczas nich wiele: radzenia sobie z przemożnym stresem, szybkiej nauki tekstu, zapamiętywania choreo… W trakcie uczenia się choreografii wydawało mi się, że ludzie w pierwszych rzędach łapią kroki w locie, a ja jestem ciągle ostatnia (śmiech).
Dowiedziałam się, że w Krakowie powstaje Teatr Variété. Na czwartym roku studiów wybrałam się na castingi do „Legalnej blondynki”. Były wieloetapowe, bardzo wyczerpujące – Janusz Józefowicz jest znany z takich. Ale daje szansę ludziom jak ja, bez papierów ze szkoły musicalowej. Zawdzięczam mu wejście w ten świat. Dostałam się do obsady spektaklu. Na początku byłam w zespole, a potem jeszcze udało mi się zagrać… fryzjerkę Paulette. A tak! (śmiech). Wspaniała postać! I bardzo dobrze wspominam ten różnorodny materiał muzyczny, uwielbiałam go śpiewać. To był świetny czas.

W „Legalnej blondynce” dzieliłaś rolę Paulette z Olgą Szomańską, z którą teraz występujesz w „Six”. Czego się od niej nauczyłaś?

Olga ma wielki głos, ale też czujność i ogromny talent komediowy. Zawsze mi to imponowało. Podczas prób obserwowałam, jak reaguje na partnera, na to, co dzieje się na scenie. Zwracałam uwagę na każdy drobiazg. Ona i pozostali artyści byli moją uczelnią.

Masz typ ról, które lubisz najbardziej?

Często otrzymuję propozycje grania postaci charakterystycznych. To np. przyjaciółki głównych bohaterek, jak Kit De Luca w „Pretty Woman”, Anita w „West Side Story”. Wszystkie są bardzo energetyczne. W Teatrze Muzycznym ROMA wystąpiłam po raz pierwszy jako czarny charakter. Ale to też kobieca, wybuchowa, charakterna postać. W takich rolach się sprawdzam i lubię je grać.

Wspomniane przez Ciebie bohaterki, ale też Saraghinę z „Nine” czy Divę w „Variété’s Great Revue” łączy to, że są silne i przebojowe. Nie obawiasz się, że musicalowy świat wrzuci Cię do szufladki?

W dzisiejszych czasach jest już nieco inaczej, możliwości są większe, ale nie da się ukryć, że ten świat trochę szufladkuje. To, jak wyglądam, jaki mam temperament, jak brzmię, predysponuje mnie do określonych ról. Nie mam jasnej, dziewczęcej barwy głosu, więc nie zagram np. Marii w „West Side Story”. Możliwe, że wyśpiewałabym te wszystkie dźwięki, ale nie byłyby tak delikatne i zwiewne, jak się tego oczekuje, miałyby inny charakter. A śpiewanie bardzo określa postać w musicalu. Nie widzę się też w produkcjach klasycyzujących, bo moje rozrywkowe brzmienie głosu raczej tam nie pasuje.

Debiutowałaś w Variété, grałaś w Operze i Filharmonii Podlaskiej, Teatrze Muzycznym w Poznaniu, Łodzi, w Syrenie i ROMIE. Jest jeszcze jakiś teatr, w którym chciałabyś wystąpić?

Nie mam oczekiwań dotyczących miejsc, osób czy reżyserów, z którymi chciałabym pracować. Czekam na to, co przynosi los. Dopiero kiedy dowiaduję się o jakimś castingu i planuję wziąć w nim udział, zaczynam się do niego przygotowywać, czytać, uczyć się danego repertuaru – rozbudza się we mnie chęć, pojawia się myśl, że fajnie byłoby w tym zagrać i poznać nowych ludzi. Wiadomo, że często w różnych produkcjach spotykamy osoby, które już znamy, ale za każdym razem grupa jest nieco inna, więc tworzy się odmienna energia. Spotkania z ludźmi są ważniejsze niż miejsca. Marzę więc o kolejnych wyzwaniach, a gdzie będą i z kim – niech los zdecyduje.

Czy w takim razie masz jakąś wymarzoną rolę?

Przez długi czas miałam kompleksy – uważałam, że ponieważ nie jestem po szkole musicalowej, nie powinnam zbyt wiele oczekiwać. Teraz jest już trochę inaczej, ale wciąż mam w sobie dużo pokory. Z podziwem obserwuję dokonania moich znajomych i współpartnerów na scenie. Jednak sama chyba nie marzyłam o żadnej roli. Za to, kiedy okazało się, że zagram Anitę, pomyślałam: „To jest taki klasyk! Rita Moreno** dostała za tę kreację Oscara, Ariana DeBose**… A teraz fryzjerka Gośka z Rzeszowa będzie ją grała!” (śmiech).

Małgorzata Chruściel w spektaklu „West Side Story”, reż. J. Szydłowski, archiwum Opery i Filharmonii Podlaskiej

Czyli to ważna rola…

Jedna z najważniejszych. Ogromne przedsięwzięcie, wspaniały materiał muzyczny Bernsteina. I największe, jak dotąd, wyzwanie aktorskie, bo losy Anity są dramatyczne. Przygotowania do „West Side Story” były dla mnie bardzo stresujące. Kiedy trwały próby, miałam też inne zobowiązania, więc wyjeżdżałam, skupiałam się na tym czymś, potem wracałam do Białegostoku – jeździłam tam i z powrotem.
Ale traktuję ten spektakl bardzo osobiście przede wszystkim dlatego, że był ostatnim, który widział mój tato. Zobaczył „West Side Story” w październiku, w listopadzie zmarł. I tak naprawdę nauczyłam się grać Anitę dopiero po jego śmierci. Zrozumiałam, czym jest strata kogoś wyjątkowo ważnego i bliskiego. Miałam wrażenie, że każdy kolejny spektakl to spotkanie z nim. Szkoda, że tak niewiele razy zagraliśmy. Ale dał mi bardzo dużo. Cieszę się, że mogłam tego doświadczyć i nauczyć się kolejnych rzeczy.

A jest postać, o której na początku myślałaś, że do Ciebie nie pasuje, a potem okazała się interesująca?

Kiedy zaangażowano mnie do roli Rusty Rodriguez w „Footloose” w poznańskim Teatrze Muzycznym, dopadła mnie myśl, że jestem dojrzalsza, może zbyt mało dziewczęca i nie poradzę sobie z budowaniem postaci licealistki. Jednak potem poszukałam w sobie takiego rodzaju emocji, żeby ją wykreować. Zresztą zawsze tak reaguję: kiedy dostanę się do obsady, najpierw trzęsę portkami (śmiech). Chodzę na próby i się boję, mylę się sto razy… Ale jak już materiał mi wejdzie, gram i zaczynam się tym bawić.

Jak pracujesz nad rolą?

Jeśli to spektakl licencyjny, słucham różnych wykonań, czytam scenariusz i staram się dowiedzieć jak najwięcej o postaci, w którą mam się wcielić. Przed zagraniem Anny z Kleve czytałam książkę o żonach Henryka VIII, słuchałam podcastu „Wysokich Obcasów” o każdej z królowych. Kiedy okazało się, że będę grała Killer Queen, zaczęłam oglądać różne filmy z kobiecymi czarnymi charakterami, pozornie bardzo odległymi od mojej bohaterki, jak Miranda w „Diabeł ubiera się u Prady” czy tytułowa „Czarownica” z Angeliną Jolie – żeby zobaczyć, jak one zostały skonstruowane.
W teatrze musicalowym prawie zawsze jest się z kimś na roli, więc czerpie się od tej osoby i tak naprawdę postać jest wypadkową np. trzech osobowości. Wiadomo, że każda z nas ma inny charakter i gra na swój sposób, jak chociażby w przypadku Killer Queen czy Anity, ale elementy wspólne istnieją. Bardzo inspirujący są także sceniczni partnerzy.

Małgorzata Chruściel w musicalu „Six”, reż. E. Adamska-Porczyk, fot. K. Bieliński

Na ile reżyser pozwala każdej z aktorek, które dzielą rolę, na własne interpretacje – oczywiście w ramach scenariusza oraz licencji?

Podczas ostatniego w sezonie spektaklu „We Will Rock You” na widowni była Kasia Walczak. Rozmawiałyśmy potem i stwierdziła, że każda z nas jako Killer Queen gra co innego (śmiech). Do premiery kontrolowałyśmy wszystko i wiedziałyśmy, co robią pozostałe. Ale po roku grania każda rozsiadła się w roli po swojemu. To bardzo ciekawe i chętnie przejdę się na spektakle dziewczyn w przyszłym sezonie.
Jeśli chodzi o próby, reżyserzy słuchają naszych propozycji, są otwarci na różne pomysły i interpretacje. Przykładowo – w „Six” są fragmenty, które pozwalają na zabawę z widzem i wprowadzenie elementów improwizacji. Wiem, że ja i Marta Skrzypczyńska, która też gra Annę, robimy je po swojemu. Podobnie jest w „Pretty Woman”, gdzie razem z Dagmarą Rybak występujemy jako Kit. Gramy jedną postać, ale każda filtruje ją przez siebie. Nie da się inaczej.

Co jest największą przeszkodą czy ograniczeniem na scenie?

Jeżeli materiał wokalny jest przygotowany, zna się utwory i ma się je „włożone w dobre miejsce w krtani”, największą przeszkodą może być albo choroba głosu, albo warunki na scenie, czyli nagłośnienie. Ale pracuję w dobrych teatrach, gdzie bardzo dba się o komfort wokalistów i o to, by wszystko działało jak trzeba. Np. w Teatrze Muzycznym ROMA są doskonałej klasy mikroporty, a realizatorzy dźwięku są bardzo czujni i nas słuchają. Czuję się tam zaopiekowana, wychodzę na scenę i wiem, że wszystko będzie dobrze. Na trasach Accantusa mamy tak wspaniałych realizatorów, że bywa, iż słucham jakiegoś nagrania i myślę: „Boże, ja naprawdę tak śpiewam?!” (śmiech).
Mogłabym myśleć o moim głosie jako ograniczeniu – już mówiłam, że do pewnych ról nie pasuję wokalnie, więc ich nie zaśpiewam. Ale o tym wiem – to kwestia doświadczenia i samoświadomości. Trzeba mądrze wybierać castingi. Raz czy dwa jakiś materiał można zaśpiewać, ale jeśli dane dźwięki nie są dla kogoś wygodne, to gdy np. gra się spektakl kilkanaście razy w miesiącu, można sobie zrobić krzywdę.
Czasami człowiek sam stawia przed sobą przeszkody. Dużą trudnością było dla mnie na początku granie Killer Queen – ze względu na częstotliwość, ale też dlatego, bo wymyśliłam sobie, że ponieważ ona jest częściowo sztuczną inteligencją, powinna być nieomylna, więc ja też nie mogę się pomylić. Dopiero potem poukładałam to sobie w głowie – przecież jestem człowiekiem, mam prawo do pomyłki. Wypracowanie spokoju trochę mi zajęło. Trzeba znaleźć dla siebie pewien rodzaj wyrozumiałości, umieć sobie wybaczyć. Chociaż muszę powiedzieć, że nie stresuję się na premierze czy ósmym spektaklu, za to na pięćdziesiątym czy siedemdziesiątym – jak cholera! (śmiech).

Małgorzata Chruściel w musicalu „We Will Rock You”, reż. W. Kępczyński, fot. K. Bieliński

Czego najbardziej się obawiasz jako wokalistka i aktorka?

Może tego, że będzie powstawało dużo produkcji, do których nie będę pasować? Kiedy ostatnio szłam na castingi, wiedziałam, że głosowo nadaję się do wybranych ról, co było bardzo komfortowe. Mam nadzieję, że tak będzie nadal i że moje przysłowiowe pięć minut jeszcze nie minęło (śmiech).
Castingi są za każdym razem lekcją pokonywania własnych obaw. Nawet jeśli już się zbuduje jakąś pewność siebie i ma się świadomość przynależności do grupy ludzi, która startuje z tego samego punktu, żeby dostać pracę, to w tym zawodzie nigdy nie można się poczuć pewnie. Pandemia pokazała, że trzeba być gotowym na wszystko. W jej trakcie rozwoziłam sushi na Kabatach. Potrafiłam doradzić, miałam menu w jednym palcu.

Jesteś niezwykle wszechstronna! Ale mam nadzieję, że nie będziesz musiała wprowadzać w życie żadnego planu awaryjnego, bo musical w Polsce rozwija się coraz prężniej. Jak myślisz, w jakim kierunku?

Uważam, że bardzo ważnym nurtem będą autorskie produkcje, jak „1989”. Oglądałam ten spektakl i byłam dumna, że to nasze i takie dobre! Świetna choreografia, reżyseria, muza – wszystko! Wyjątkowy jest teatr Wojciecha Kościelniaka, który realizuje musicale na podstawie polskiej literatury.
Wiadomo, że u nas problemem jest budżet. Robi się świetne przedstawienie, ale na niektóre rzeczy – scenografię czy kostiumy – brakuje pieniędzy, i z tego względu jest ono czasem gorzej oceniane w stosunku do oryginału. Ale wszyscy zdajemy sobie sprawę, że to szersza kwestia – tego, ile pieniędzy w naszym kraju przeznacza się na kulturę.
Za to chcę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że moje koleżanki i koledzy, z którymi dzielę scenę, to talenty na miarę West Endu i Broadwayu! Mamy w Polsce niezwykle zdolnych ludzi. Kiedy słyszę np. Maćka Pawlaka śpiewającego te wszystkie trudne songi, na dodatek w naszym języku, jestem pod ogromnym wrażeniem. Przecież zagraniczni artyści by sobie język połamali (śmiech).

A Killer Queen śpiewająca „Znowu ktoś gryzie piach”?!

O tak! Na początku rozmawialiśmy m.in. z tłumaczem, Michałem Wojnarowskim, żeby może to jakoś uprościć. Ale kiedy zaczęłyśmy śpiewać, okazało się, że wszelkie szeleszczenia i zbitki spółgłoskowe wzmacniają ostry przekaz tekstu. Można się skupić na spółgłoskach i przez zęby Kashoggiemu nawrzucać (śmiech).

Należysz do grona artystów związanych z musicalem, którzy chcą prezentować także własną twórczość.

Wspominałam o tym, jak bardzo chciałam być na scenie. Musical mi to umożliwił. Otworzył przede mną drzwi do świata, w którym przekazuję czyjeś słowa, dźwięki, wkładam w kreowaną postać cały temperament, głos i serce. Ale miałam też marzenie, by tworzyć własny muzyczny świat i śpiewać swoje utwory. Długo jednak nie powalałam sobie na myślenie o tym. Czułam, że nie jestem gotowa. Jednak to pragnienie ciągle się we mnie odzywało, więc kiedy zdarzały się takie chwile, że mogłam pobyć sama ze sobą, siadałam do pianina i coś wymyślałam.
Ostatni sezon teatralny był bardzo wyczerpujący, grałam rekordowe ilości spektakli, toteż w czasie wakacji postanowiłam zrobić przerwę, żeby się trochę odciąć i zagłębić w siebie. Chciałabym do końca wakacji zebrać materiał. Nie wiem, czy wydam kolejne single, czy całą płytę. Chcę tworzyć, a kiedy już będę miała więcej utworów, zdecydować, na ile to jest spójne, co można zrobić dalej.
Tworzenie własnych rzeczy jest kolejną przygodą, a przy okazji uczeniem się pracy w pojedynkę. Od lat funkcjonuję w zespołach, sprawdzam się w pracy grupowej. Teraz jest zupełnie inaczej – ale także inspirująco.

Fot. Zuzanna Woińska

O czym chcesz opowiadać ludziom w swoich utworach?

To obraz świata widziany moimi oczami, smakowany i odczuwany moimi zmysłami. Dużo będzie o mnie i osobistych emocjach, ale próbuję także spojrzeć z innej perspektywy.
Od śmierci taty starałam się napisać utwór, który byłby dla niego, jednak bardzo długo słowa pojawiające się w głowie były o moim smutku. W ubiegłym tygodniu przyśnił mi się tata. I w końcu coś zaskoczyło, napisałam tekst w trzeciej osobie… Jakby kamień spadł mi z serca.
Własnymi utworami opowiadam innym ludziom historie, ale dzięki nim pozbywam się też pewnych emocji. Czuję, że mocniej przeżywam życie dlatego, że piszę teksty i muzykę.

Co jest dla Ciebie najistotniejsze we współpracy ze Studiem Accantus?

Najważniejsza jest ta grupa ludzi. Accantus zjednoczył wiele wspaniałych osób. Kiedy przeprowadziłam się do Warszawy, to była pierwsza społeczność, do której trafiłam – dzięki Kubie Jurzykowi. Graliśmy razem koncert w Bydgoszczy, powiedział o mnie Bartkowi, a on zaprosił mnie na casting.
Bycie z tymi ludźmi to wielka wartość i inspiracja, bo są kosmicznie utalentowani. Czasem, kiedy długo się nie widzimy, a potem spotkamy na jakiejś próbie i zaczynamy śpiewać, szczególnie te zbiorowe utwory, w harmonii – jak każdy ryknie i zabrzmi ileś głosów, idą ciary! Accantus jest niezawodną ekipą, a wspólne koncerty to wielka przyjemność.

Brałaś udział w jednej z edycji „The Voice of Poland”. Co doradziłabyś młodym osobom, które chcą spróbować szczęścia w talent show?

Trafiłam do programu zaraz po pandemii. Zależało mi, żeby wrócić na scenę, chciałam wykorzystać każdą nadarzającą się okazję. Podczas programu miałam okazję oswoić się ze stresem wynikającym z bycia przed kamerą, ale też zobaczyć, jak wygląda praca przy takim talent show. Kręci się sporo krótkich wywiadów z uczestnikami, tzw. setek, podczas których często zadaje się pytania w taki sposób, by rozmówca powiedział coś, co będzie można potem zmontować pod założoną przez producentów tezę. Trzeba uważać, by nie dać się zmanipulować.
Warto mieć obraną konkretną drogę i wiedzieć, po co się idzie do takiego programu. Nie ma sensu czekać na to, co zaoferuje talent show. Można mieć przygotowane jakieś single, wykorzystać ten moment popularności i je wydać, by dotrzeć do większej grupy odbiorców. Bo to naprawdę króciutka chwila, programów tego typu jest mnóstwo, co chwilę pojawiają się nowe edycje każdego z nich. Według mnie nie ma sensu brania udziału tylko po to, by się sprawdzić w śpiewaniu coverów.

Jak ważna jest dla Ciebie publiczność na koncertach i spektaklach?

Najważniejsza! Jeśli jej nie ma, to dla kogo grać? Boleśnie przekonaliśmy się o tym w pandemii. Te wszystkie wydarzenia online, kiedy trzeba było grać do pustej sali i tylko wyobrażać sobie reakcje, łechcące ego okrzyki i brawa… Ale nawet wtedy, gdy można było występować dla połowy publiczności, czuliśmy, jaką ogromną energię daje cała widownia, a jaką – połowa. Chociaż dobrze, że w ogóle była.
Publiczność jest bardzo różna. Każdy spektakl inaczej się przez to odczuwa. Nie tylko my na scenie jesteśmy obserwowani, ale państwo – widzowie również. I czasami także o was rozmawiamy (śmiech).

Co lubisz w dubbingu?

Spontaniczność i konieczność szybkiego działania. To praca pod presją, należy szybko reagować na uwagi reżyserskie. Nie ma możliwości, żeby coś przećwiczyć; trzeba wyczuć postać, zmieścić się w czasie i działać.
Najbardziej ze wszystkich moich doświadczeń w dubbingu podobało mi się, jak o rysunku w animacjach opowiadała Agnieszka Tomicka***, z którą dane mi było pracować przy niektórych piosenkach. I mam nadzieję, że będę mogła zrobić z nią coś jeszcze, bo ona pięknie przeżywa swój zawód. Jej spostrzeżenia są bardzo pomocne, zwraca uwagę chociażby na brwi bohaterów. Bo rzeczywiście brwi i czoło postaci rysunkowych wyrażają najwięcej.

Wyobraź sobie, że jesteś znowu małą Gosią z Rzeszowa. Gdybyś miała jeszcze raz wybrać drogę, którą przeszłaś – wyruszyłabyś w nią? A może coś byś zmieniła?

Myślę, że zrobiłabym tak samo. Moja ścieżka jest nieco zawiła, ale mam poczucie, że wszystko się dobrze układa. Może gdybym nie była w technikum fryzjerskim, to bym nie dążyła do tego muzycznego świata? Może, jeśli poszłabym do szkoły muzycznej, gdzie by mi kazano ciągle ćwiczyć na instrumencie, znienawidziłabym muzykę?
Dobrze, że wszystko ułożyło się właśnie tak. Moja droga do celu ma więcej zakrętów… Ale skoro da się dojechać z Rzeszowa do Bydgoszczy i z powrotem, chociażby tirem albo z przesiadkami – wszystko jest możliwe.

Nic dodać, nic ująć. Dziękuję za rozmowę.

* Joanna Zagdańska – wokalistka jazzowa, doktor habilitowany sztuk muzycznych, wykładowczyni wokalistyki jazzowej w Akademii Muzycznej w Bydgoszczy.
** Rita Moreno otrzymała Oscara dla najlepszej aktorki drugoplanowej za rolę Anity w „West Side Story” z 1961 roku w reżyserii Jerome’a Robbinsa i Roberta Wise’a, a Ariana DeBose – w tej samej kategorii i za tę samą rolę w filmie z 2021 roku wyreżyserowanym przez Stevena Spielberga.
*** Agnieszka Tomicka – kierowniczka muzyczna dubbingu, wokalistka, skrzypaczka.

Oficjalne profile artysty:

Zaszufladkowano do kategorii WYWIADY | Otagowano , , , , , , , , , , | Dodaj komentarz

Podsumowanie sezonu teatralnego 2023/2024

Mój osobisty, niezależny, alfabetyczny spis spektakli i kreacji aktorskich, które zobaczyłam w tym sezonie po raz pierwszy i które najbardziej zapadły mi w pamięć.

SPEKTAKLE

„1989” – Teatr im. J. Słowackiego w Krakowie, Gdański Teatr Szekspirowski, reż. Katarzyna Szyngiera

Fot. Bartek Barczyk

Wreszcie i mnie udało się zobaczyć najgłośniejszego, obsypanego nagrodami, od dwóch lat bijącego rekordy popularności „polskiego „Hamiltona” – chociaż zdobycie biletów nań istotnie do zadań łatwych nie należy. Porównywanie nie jest w dobrym tonie, ale w tym wypadku twórcy wcale się od tego nie odżegnują (pozwalają sobie nawet na muzyczny cytat z musicalu Lina-Manuela Mirandy).
Skupiając się na istotnym dla współczesnej Polski momencie dziejowym (historia „Solidarności” i transformacja ustrojowa) oraz wykorzystując w warstwie muzycznej przede wszystkim hip-hop, znaleźli sposób, by dotrzeć do publiczności z „pozytywnym mitem”. A mit to nie rozprawa naukowa, nie da się w nim uciec od uproszczeń. Bohaterowie muszą być charakterystyczni i na pierwszy rzut oka rozpoznawalni, obrazy wyraziste. „1989” pokazuje siłę wspólnoty, rolę społeczeństwa obywatelskiego, podkreśla walkę i znaczenie kobiet. Nie stroni od refleksji, której wyrazem jest utwór „A co, jeśli wygramy?”.
Musical w reżyserii Katarzyny Szyngiery to doskonale zagrany, zaśpiewany i zatańczony spektakl z mnóstwem wpadających w ucho utworów (nie mogę się uwolnić od „Danuta odbiera Nobla”). Nic dziwnego, że publiczność, szczególnie młoda, reaguje na niego tak entuzjastycznie.

„12 godzin z życia kobiety”, Teatr Rozrywki, Mała Scena, reż. Marek Rachoń

Fot. Artur Wacławek

Wyciągnięty z szuflady, nieco zakurzony album Haliny Kunickiej sprzed lat oraz wnikliwe obserwacje Katarzyny Błaszczyńskiej stały się podstawą spektaklu zaprezentowanego na Małej Scenie Teatru Rozrywki. Ciekawemu fabularnie pomysłowi spójną formę nadał reżyser Marek Rachoń. Pozwala ona skupić się na historii kobiety – niegdyś popularnej piosenkarki – i stworzyć jej portret: mądry, zabawny, ironiczny, czuły.
Bohaterkę na różnych etapach życia grają trzy artystki – Maria Meyer, Izabella Malik i Beata Wojtan. Każda z nich tworzy własną, niezafałszowaną kreację (w końcu „la donna è mobile”), a jednocześnie spotykają się w swych interpretacjach, umiejętnie podkreślając walor tekstów Wojciecha Młynarskiego i muzyki Jerzego Derfla. Tanecznie towarzyszy im świetny Sebastian Chwastecki. To warte uwagi, kameralne, pełne liryzmu przedstawienie.

Recenzja: http://zpierwszegorzedu.pl/2024/04/14/kobiety-przed-lustrem/

„Dracula”, Teatr Muzyczny w Łodzi, reż. Jakub Szydłowski

Fot. Michał Matuszak

Pomysł pokazania na scenie odwiecznego mitu o wampirze w jego najpopularniejszej, transylwańskiej wersji, rozpowszechnionej dzięki powieści Brama Stokera oraz dzięki kinu, okazał się strzałem w dziesiątkę. Realizatorzy  odwołali się do tradycji musicalowej, przesunęli akcenty, by wyzyskać inne znaczenia, i stworzyli nadzwyczaj efektowne, filmowe w wyrazie widowisko; rozpiętą między XV a XIX wiekiem miłosną pieśń rycerza, potwora, mordercy i uwodziciela. Rozmachowi scenicznych obrazów towarzyszy monumentalna muzyka skomponowana przez Jakuba Lubowicza. Przemyślana wizja, której wszystkie elementy współgrają ze sobą, pozwala widzom na całkowite zanurzenie się w nierzeczywistym świecie. A jeśli kostium zachęca też do zadania uniwersalnych pytań o miłość, przemijanie i wieczność – tym lepiej.

Recenzja: http://zpierwszegorzedu.pl/2024/06/04/krwawe-gody/

„Godej do mie”, Teatr Śląski, Hotel Diament Plaza, reż. Robert Talarczyk

Fot. Przemysław Jendroska

Tadeusz Różewicz w „Ocalonym” pisał o powojennym końcu świata i poszukiwaniu mistrza, który na nowo „oddzieli światło od ciemności”. Dla kobiety i mężczyzny w spektaklu świat także się skończył. Oboje na własną rękę próbują stworzyć nowy. Skleić to, co rozbite, jednocześnie raniąc się odpryskami. A może wcale nie próbują? Znają się tak dobrze, że doskonale wiedzą, co zaboli tę drugą osobę, i bezwzględnie to wykorzystują?
Robert Talarczyk, autor tekstu i reżyser, uczynił język śląski niezwykle istotnym elementem spektaklu. Można w nim wypowiedzieć rzeczy najważniejsze i najtrudniejsze. Można w nim kochać i ranić. Mocno osadzona w kontekście językowo-przestrzennym sztuka jest równocześnie czytelna dla odbiorcy skądkolwiek.
Przedstawienie to gra na różnych płaszczyznach pomiędzy teatrem a życiem. Environmental theatre umiejscowiony w apartamencie katowickiego hotelu ogląda naraz nie więcej niż trzydzieści osób. Aktorskie małżeństwo – Agnieszka Radzikowska i Dariusz Chojnacki – wciela się w role żony i męża. Ani widzowie, ani aktorzy nie mają niczego, co oddzielałoby ich od siebie. Widzowie, pozbawieni ciemności, w której mogliby się ukryć, stają się podglądaczami. Aktorzy bez rampy i oślepiających świateł scenicznych są – zupełnie niemetaforycznie – na wyciągnięcie ręki.
„Godej do mie”. Sceny z roztrzaskanego życia. Jedno z najważniejszych doświadczeń teatralnych sezonu.

„School of Rock”., Teatr Rozrywki, reż. Jacek Mikołajczyk

Fot. Artur Wacławek

Autorem „School of Rock” jest musicalowy potentat Andrew Lloyd Webber – autor m.in. „Evity”, „Kotów”, „Upiora w operze”, ale przecież także wykorzystującego cięższe brzmienie „Jesus Christ Superstar”. W produkcji z 2015 roku wraca do rockowych riffów (i idei). Prapremierę w Teatrze Rozrywki wyreżyserował Jacek Mikołajczyk. Ma niewątpliwie dar porozumiewania się z dziećmi i młodzieżą oraz edukacyjne zacięcie. W niepozbawiony refleksji, ale też humoru sposób zaprezentował wątki rodzinnych i szkolnych relacji.
Jednak „School of Rock” to przede wszystkim musical sławiący wolność i niezależność w działaniu. O młodszych i starszych buntownikach na scenie, dla młodszych i starszych buntowników na widowni. Dla wszystkich, którzy wciąż wierzą, że rock jest w stanie zmienić świat (a na początek przynajmniej nastawienie i sposób myślenia kilku osób).
Na sukces spektaklu składają się: fachowa realizacja, doskonała dziecięco-młodzieżowa obsada i nieustępujący jej dorośli aktorzy oraz energetyczna, porywająca muzyka.

Recenzja: http://zpierwszegorzedu.pl/2024/07/01/mlodzi-gniewni-grzeja-rocka/

„tik… tik… BUM”, Teatr Muzyczny ROMA, reż. Wojciech Kępczyński

Fot. Karol Mańk

Czy odległe dylematy nowojorskiego kompozytora marzącego o uznaniu na Broadwayu, wciąż czekającego w przedsionku wielkiej sławy, mogą być interesujące dla widowni? Czy zajmą ją losy człowieka skupionego głównie na sobie i coraz bardziej sfrustrowanego? Czy uwierzy w jego opowieść? Tak… tak… TAK!
Musical lubi autotematyzm i często się nim karmi. Siła „tik… tik… BUM” tkwi w tym, że jest zarówno osobisty (wykorzystuje wiele wątków z życia autora, Jonathana Larsona), jak i uniwersalny. Czasem dramatyczny, ale pozbawiony patosu, często słodko-gorzki, ironiczny i autoironiczny, bardzo zabawny, odwołuje się do powszechnie odczuwanych lęków i pragnień. Jest w nim obawa przed niespełnieniem, samotnością, niepewność co do wyboru życiowej ścieżki, pogoń za marzeniami, choroba, pragnienie odniesienia sukcesu. I oczywiście przyjaźń oraz miłość.
Ciekawe libretto, staranna reżyseria, wzorcowe aktorstwo i różnorodne stylistycznie utwory czynią z „tik… tik… BUM” angażujący widza, bardzo intensywnie odbierany spektakl.

Recenzja: http://zpierwszegorzedu.pl/2024/01/01/choc-goni-nas-czas/

ROLE

Grażyna Bułka – Florence Foster Jenkins, „Boska!”, Teatr Śląski

Plakat: Filip Studniarek

Mówi się, że była najgorszą śpiewaczką świata. Talentu nie miała za grosz, za to fortunę sporą, co pozwoliło jej na dawanie koncertów, a nawet wykupienie prestiżowej Carnegie Hall i zaśpiewanie w niej (przy komplecie publiczności!) niedługo przed śmiercią.
Grażyna Bułka jako Florence – jakaż to smakowita kreacja! Poprowadzona bez jednego fałszu (mimo że sama Jenkins fałszowała przecież koncertowo), eksponuje ekscentryczny styl bycia bohaterki, nieustępliwość, z jaką parła do spełnienia marzenia, a także niekończące się pokłady optymizmu. Narcyzm i infantylizm równoważony jest  autentyczną pasją i dobrodusznym podejściem do ludzi. Boska ta Bułka!

Janusz Kruciński – Dracula, „Dracula”, Teatr Muzyczny w Łodzi

Lata temu zobaczyłam Gary’ego Oldmana jako Draculę w filmie Francisa Forda Coppoli. Zachwyciłam się jego grą, a także nim samym (w wydaniu londyńskim, nie transylwańskim – żeby była jasność ;)). Nie wiem, dlaczego, ale zaczęłam się zastanawiać, jaki polski aktor mógłby zagrać tę rolę. Niczego nie wymyśliłam. Teraz już wiem, czemu – nie miałam wtedy pojęcia o istnieniu Janusza Krucińskiego.
W inscenizacji pomyślanej tak jak łódzka zazwyczaj trzeba grać „szeroko”. I Kruciński to robi, unikając jednak jakiejkolwiek karykatury. Są też sceny, z których wydobywa liryzm i delikatność. Bo książę ciemności w jego interpretacji jest upiorem i potworem mającym wielką władzę, naraz demonicznym i magnetycznym. Ale też istotą złamaną, niespełnioną i samotną, którą zawiedli wszyscy, bardzo ludzką w swej rozpaczy.
No i ten czerwony welurowy surdut… Sorry, Gary – zostałeś zdetronizowany. 😉

Maciek Pawlak – Jon, „tik… tik… BUM”, Teatr Muzyczny ROMA

Fot. Karol Mańk

Spektakl na Novej Scenie ROMY aktorstwem stoi i każdy z trojga artystów musi wykazać się w nim nieprzeciętnymi umiejętnościami. Ale aktor grający Jona ma zadanie najtrudniejsze. Jest na scenie ponad półtorej godziny i na nim w dużym stopniu spoczywa odpowiedzialność za utrzymanie dramaturgii przedstawienia oraz uwagi widzów.
Maciek Pawlak, którego zobaczyłam w roli Jona, pokazał jego ambicję, egoistyczne skupienie na sobie, stawianie własnych planów na pierwszym miejscu, brak czasu dla najbliższych. Ale potem pojawiło się wewnętrzne rozedrganie, strach, że utknęło się w pułapce oczekiwań – własnych i cudzych, samotność…
To pełna emocji, wielowarstwowa kreacja. A o tym, że Maciek jest w stanie zaśpiewać naprawdę wszystko, po „Tides & Times” nie trzeba już chyba nikogo przekonywać.

Agnieszka Radzikowska i Dariusz Chojnacki – Aga i Darek, „Godej do mie”, Teatr Śląski

Fot. Przemysław Jendroska

Tuż obok widzów, „narażeni” na ich spojrzenia, sami inicjujący interakcje. Grają to, co w scenariuszu, ale nie da się uciec od pytań, jak ich prywatne emocje danego dnia wpływają na postacie. Jak wpływa na ich grę obecność publiczności, której reakcje – łzy, oddech przez ściśnięte gardło, opuszczony wzrok – mogą zobaczyć od razu.
On – głośniejszy, z „bebechami na wierzchu”, czasem wręcz agresywny, próbuje krzykiem zagłuszyć myśli. Jej uczucia do pewnego momentu są bardziej uwewnętrznione, stłamszone. Ale oboje tak cieniują swoich bohaterów, by pokazać ich złożoność i niejednoznaczność, odmienne reakcje na sytuację krańcową, i by nie pozwolić widowni na łatwy osąd o winie bądź jej braku.
Cokolwiek jeszcze napiszę o tych dwóch komplementarnych kreacjach, to będzie zbyt mało. Albo za dużo. Trzeba zobaczyć.

Cezary Studniak – Mefisto, „Korfanty. Rebelia!”, Teatr Śląski

Fot. Przemysław Jendroska

Wysoki, szczupły, nieco przygarbiony, w ekscentrycznych garniturach i kapeluszach – Cezary Studniak w „Korfantym. Rebelii!” włada piekłem i sceną. Jego Mefisto ma kawał głosu i charyzmę niczym Jagger, Pop albo Cave. Śpiewane przez niego utwory The Baboon Show rozbrzmiewają punkową mocą (przewrotny „Dopomóż Bóg!” to mój faworyt). Jest nonszalancki, pewny siebie, intrygujący. A czasem, słuchając Korfantego czy patrząc na matki żołnierzy, całkiem po ludzku zdumiony i zrezygnowany.

Jakub Wróblewski – Dewey Finn, „School of Rock”, Teatr Rozrywki

Fot. Artur Wacławek

Po pierwsze: nie daje się przyćmić dzieciakom, z którymi spędza większość czasu na scenie (a to naprawdę coś!). Po drugie: wytrzymuje na niej ponad trzy godziny: śpiewania, grania, tańczenia i skakania (wow!). Po trzecie – i najważniejsze – gra koncertowo! Dewey to zrzędliwy, wymięty typ, który mentalnie pozostał nastolatkiem, kiedy wszyscy wokół dojrzeli, znaleźli „poważną” pracę i płacą czynsz. Z czasem okazuje się, że nie jest takim nieudacznikiem, za jakiego go uważano. Może ofiarować innym swoją pasję i energię, a (niewielka) przemiana nie oznacza rezygnacji z bycia sobą. Wróblewski potrafi bawić, ale też ukazać niespełnione ambicje bohatera, nieoczekiwaną (nawet dla niego) chęć pomocy innym, gotowość do zmian. Tworzy wiarygodną, emanującą rockowym temperamentem postać.

Zaszufladkowano do kategorii MUSICALE | Otagowano , , , , , , , , , , , , , , , , , , | Dodaj komentarz

Młodzi gniewni grzeją rocka!

Jak myślicie – co mogło być efektem spotkania autora tekstów do piosenek Disneya, scenarzysty historycznego serialu „Downtown Abbey” oraz twórcy „Upiora w operze”? Rock oczywiście! A nawet… „School of Rock”!
Glenn Slater (ten od Disneya), Julian Fellowes (ten od serialu) i Andrew Lloyd Webber (wiadomo) zrealizowali wspólnie musical na podstawie filmu pod tym samym tytułem i w 2015 roku zaprezentowali go na scenie nowojorskiego Winter Garden Theatre, gdzie pozostał przez kolejne cztery lata.

Deweya Finna wyrzucono z kapeli, którą sam założył. Mieszka kątem u przyjaciela, Neda. Jego dziewczyna, Patty, nienawidzi Finna z całego serca. Właśnie stracił robotę w sklepie płytowym. Najdelikatniej mówiąc – nie wiedzie mu się najlepiej.
Pewnego dnia odbiera telefon z propozycją pracy… – nie, nie dla siebie, dla Neda. A ponieważ dramatycznie potrzebuje gotówki na czynsz, decyduje się na oszustwo i już następnego dnia, „nieco” spóźniony, stawia się w prestiżowej szkole Horace Green (która jest prawie jak Hogwart, tylko zupełnie pozbawiony magii), by podjąć niechcianą misję niesienia kaganka oświaty. Uczą się tu dzieci rodziców, którzy płacą za edukację grube pieniądze i mają wysokie wymagania zarówno wobec swych pociech, jak i ich nauczycieli. Kiedy okazuje się, że małe robociki w mundurkach potrafią grać na instrumentach, Dewey stawia wszystko na jedną kartę – stworzy rockandrollowy zespół, razem z nim zwycięży w konkursie „Bitwa gigantów”, zarobi forsę i zyska sławę. Tymczasem wszyscy muszą zachować całkowitą dyskrecję – pomysł nie zyskałby aprobaty ani pozostałej kadry nauczycielskiej, ani zasadniczej pani dyrektor, ani rodziców.

Fot. Artur Wacławek

Ja natomiast nie zdradzę wielkiej tajemnicy, jeśli napiszę, że zderzenie świata surowych zasad i rockandrollowego szaleństwa będzie miało konsekwencje dla wszystkich, a nauczyciel z przypadku i jego uczniowie wiele się od siebie nauczą. Takie fabuły często są przewidywalne; ich siła wyrasta z inscenizacji. Polską prapremierę „School of Rock” wyreżyserował Jacek Mikołajczyk – człowiek-orkiestra rodzimej sceny musicalowej: reżyser, tłumacz, teatrolog, naukowiec i popularyzator gatunku. Dopracowany w każdym aspekcie spektakl, który można oglądać od 6 czerwca w chorzowskim Teatrze Rozrywki, dowodzi jego wprawy i biegłości. Nie ma wątpliwości, że także tym razem jest co oglądać – i czego słuchać!

Aby rockowa szkoła mogła ruszyć z przytupem, trzeba było przede wszystkim przeprowadzić do niej nabór. Zadanie z gatunku karkołomnych, bo to na barkach młodych artystów w dużej mierze spoczywa ciężar powodzenia przedstawienia. Powinni przekonująco zagrać swoich bohaterów, wśród których, jak to w klasie, są różne osobowości: przemądrzała kujonka, wesołek-rozrabiaka, cichy okularnik… Ale muszą także śpiewać, tańczyć i grać na instrumentach.
Powiedzieć, że w Chorzowie sprostano wyzwaniu – to nic nie powiedzieć. Wyłonieni w kilkuetapowym castingu uczestnicy z różnych stron Polski stworzyli prawdziwie rockandrollową drużynę. Ogromna w tym zasługa wspomnianego Jacka Mikołajczyka, mającego już doświadczenie w pracy z dziecięcą obsadą (zrealizował m.in. „Matyldę” w macierzystej Syrenie i bydgoskim Teatrze Kameralnym), a także asystenta reżysera, Huberta Waljewskiego. Połączenie dziecięcej żywiołowości i naturalności oraz drobiazgowe wypracowanie scenicznych reakcji pozwoliło na zbudowanie roli przez każdego z młodych artystów.

Fot. Artur Wacławek

Świetna jest Łucja Dobrogowska jako przebojowa, wygadana Summer. Skupia uwagę Emilia Harnasz w roli Katie – nieśmiałej wiolonczelistki, która staje się odważną basistką. Kiedy zamknięta w sobie Tomika (Emilia Lasak) zaczyna śpiewać „Amazing Grace”, zarówno Dewey, jak i widownia nie mają wątpliwości, że właśnie objawił się wielki talent. Klasyczny pianista Lawrence (Kacper Maladyn) odkrywa w sobie rockowy pazur. Zdecydowany Freddie zagrany przez Mikołaja Wachowskiego od początku wie, czego chce, i szybko staje się sprzymierzeńcem nauczyciela. Julian Ruciński (Zack) ujawnia talent kompozytorski, a potem zachwyca gitarowymi solówkami. Matthew w wykonaniu Pawła Cioska to majstersztyk. Chyba nie ma nikogo, kto przyjąłby obojętnie jego scenę „umierania”.
Ale brawa należą się całej dziecięcej obsadzie: Zofii Bagińskiej, Laurze Długokęckiej, Hanie Knopik, Agnieszce Marcinkiewicz, Alicji Nowak, Adamowi Kwapisowi, Janowi Jałoszewskiemu, Jakubowi Jendryce i Adamowi Rządkowskiemu. Każdy daje z siebie wszystko, a kiedy ekipa z Horace Green wspólnie wykonuje „Postaw bucom się” czy „Odpalać czas”, nikt nie jest w stanie jej zatrzymać (i spróbowałby tylko ktoś podskoczyć!).
W trakcie prapremierowego spektaklu tańczącej dziewczynce spadł but, a jeden z chłopaków potknął się o podest. Trzeba było widzieć, z jakim profesjonalizmem ci bardzo młodzi ludzie poradzili sobie z niespodziewanymi sytuacjami. Czapki z głów!
Jestem przekonana, że pozostałe dzieci (obsada jest podwójna) radzą sobie z każdym zadaniem równie dobrze.

Powiada się, że hollywoodzcy aktorzy najbardziej obawiają się grania z dziećmi i psami, bo to partnerzy, którzy kradną uwagę widzów. Na szczęście w Teatrze Rozrywki jest Jakub Wróblewski – człowiek, który ma rockandrollowy power, kawał głosu, mnóstwo osobistego uroku, a byle dziecko mu nie straszne. Gromada dzieciaków… – ok, to nieco trudniejsze, ale jeśli doradzało się współlokatorowi-niespełnionemu aktorowi, który postanowił robić karierę jako aktorka (zainteresowanych odsyłam do „Tootsie”) – z tym wyzwaniem też można sobie poradzić.

Fot. Artur Wacławek

Wróblewski w naturalny sposób nawiązuje kontakt z dziećmi, co pozwala mu na wydobycie komediowego potencjału roli. Jest wiarygodny także w scenach dramatycznych. Dewey naprawdę słucha uczniów i traktuje ich serio – nie jak automaty, którymi trzeba sterować, by poszły we wskazanym przez dorosłych kierunku. Aktor daje mu skrywaną głęboko wrażliwość, luz i mnóstwo pasji. To sprawia, że jego bohaterowi się kibicuje, mimo że jest niedojrzałym, niedomytym, niepłacącym czynszu, ciągle spóźnionym typkiem, który oszukuje przyjaciela. Warto też wspomnieć o niebywałej kondycji aktora – po ponadtrzygodzinnym spektaklu, w którym na przemian (albo jednocześnie) gra na gitarze, śpiewa, tańczy, skacze i biega – schodzi ze sceny o własnych siłach!

Rosalie Mullins, dyrektorka Horace Green, nie toleruje przekraczania zasad, jest obowiązkowa i dyryguje wszystkimi – dosłownie i w przenośni. Z czasem, pod wpływem niesubordynowanego nauczyciela, wyzwala się z ograniczeń, które sobie narzuciła. Tę kreację Wioletta Białk może dodać do kolekcji swoich różnorodnych, pierwszorzędnych ról. A to, że mistrzowsko wykonuje zarówno song „Gdzie znajdę rocka”, jak i mozartowską arię Królowej Nocy, nikogo, kto zna jej umiejętności, nie zaskakuje.

Fot. Artur Wacławek

Pozostali „duzi” aktorzy mają możliwość zaprezentowania się w mniejszych rolach charakterystycznych. Hubert Waljewski i Wiola Malchar-Orynicz* grają po raz kolejny parę, z czym bardzo im do twarzy. Zahukany Ned i krzykliwa, trzymająca chłopaka pod pantoflem Patty tworzą zabawny duet. Piotr Brodziński i Sławomir Banaś z humorem i ujmującym czarem portretują ojców Tomiki. Marty Tadli jako nieznoszącej sprzeciwu pani Sheinkopf słucha nawet dyrektor Mullins. Warto też wspomnieć o special apeearance Aleksandry Gajewskiej, dyrektorki Teatru Rozrywki (w której scenie – niech to pozostanie niespodzianką).

Grzegorz Policiński stworzył okazałą, funkcjonalną scenografię (chociaż częste wprowadzanie na scenę szkolnych ławek musiało być wyzwaniem). Reżyser świateł Artur Wytrykus sprawił, że widzowie mogą się czasem poczuć jak na rasowym koncercie. Choreografia Jarosława Stańka i Katarzyny Zielonki wykorzystuje naturalną energię grających dzieci, jest żywiołowa i nieprzekombinowana. Dyrygent Michał Jańczyk prowadzi towarzyszący spektaklowi zespół z iście rockowym ogniem.
Spośród kostiumów Anny Chadaj zwracają uwagę eleganckie mundurki uczniów prestiżowej szkoły. Kiedy dzieci zyskają własny głos, ubiory zostaną podkręcone różnymi dodatkami: skórzanymi kamizelkami, kurtkami, okularami czy nakryciami głowy. Nauczyciele w beżach, szarościach i „grzecznych” sweterkach są bezwolnymi wykonawcami poleceń dyrekcji i rodziców (w każdym aspekcie przerażająca to dla mnie jako belfra wizja).
Warto także zwrócić uwagę na ciekawy program w formie elementarza szkolnego oraz plakat, którego współautorami są członkowie dziecięcej obsady spektaklu.

Fot. Artur Wacławek

Rozrywkowy musical dla całej rodziny, jakim niewątpliwie jest ‘School of Rock”, dotyka też wielu istotnych zagadnień, takich jak bycie sobą, granica między indywidualizmem a konformizmem, realizowanie marzeń. Najważniejszy jest jednak wątek relacji rodzinnych. Ukazani w przedstawieniu rodzice abdykują z roli wychowawców swoich dzieci, nie mają dla nich czasu albo lepią na swój obraz i podobieństwo i stawiają nierealne wymagania, próbując dopasować pociechy do wyimaginowanych wzorców. Ich działania są bardzo bliskie temu, co można obserwować w realnym, zupełnie nieteatralnym świecie. To dlatego utwór „Ty nigdy mnie nie słuchasz” jest jednym z najbardziej przejmujących momentów spektaklu.

„School of Rock” to dynamiczna, pulsująca rockowym rytmem, świetnie wyreżyserowana, zagrana i zaśpiewana opowieść. Płynąca z niej energia unosi się wysoko ponad dachami i wieżyczką chorzowskiego teatru. Warto łapać bilety na jesienny set – ostatnie jeszcze się ostały. They rock you like a hurricane!

*Role Neda i Patty są obsadzone podwójnie – zamiennie w tych bohaterów wcielają się Tomasz Wojtan i Anna Surma.

„School of Rock”, Teatr Rozrywki, 6 czerwca 2024r. (prapremiera)

Reżyseria i tłumaczenie – Jacek Mikołajczyk
Scenografia – Grzegorz Policiński
Kostiumy – Anna Chadaj
Choreografia – Jarosław Staniek, Katarzyna Zielonka
Kierownictwo muzyczne – Michał Jańczyk
Kierownictwo wokalne – Anna Ostrowska
Przygotowanie wokalne solistów – Bartosz Listwan
Asystent reżysera – Hubert Waljewski
Asystent choreografa – Weronika Zięba
Reżyseria świateł – Artur Wytrykus
Wizualizacje – Tomasz Grimm

Dewey – Jakub Wróblewski
Ned – Hubert Waljewski
Patty – Wioleta Malchar-Orynicz
Rosalie – Wioletta Białk
Pani Sheinkopf – Marta Tadla
Theo/ Pan Noble/ Ochroniarz – Mateusz Sawiel (gościnnie)
Stanley/ Pan Green/ Ochroniarz 2 – Rafał Gajewski
Monneyham/ Pan Janes – Jarosław Czarnecki
Pani Hathaway/ Pani Macapugay – Aleksandra Dyjas
Pan Williams/ Pan Woodart – Piotr Brodziński
Pan Spencer/ Pan Wagner – Sławomir Banaś
Pan Hamilton/ Gabe Brown – Paweł Stefan
Pan Stanford/ Konferansjer z offu/ Pan Sanders/ Jeff – Rafał Talarczyk
Pani Gordon/ Pani Travis – Barbara Ducka
Pani Bingham/ Pani Turner – Alicja Witomska

Zespół No Vacancy: Paweł Stefan, Jakub Gaweł, Michał Konofol, Patryk Książka

oraz Ewa Grysko, Weronika Zięba, Dagmara Żuchnicka.

Obsada dziecięca (gościnnie):
Summer – Łucja Dobrogowska
Zack – Julian Ruciński
Lawrence – Kacper Maladyn
Freddie – Mikołaj Wachowski
Katie – Emilia Harnasz
Tomika – Emila Lasak
Sophie – Laura Długokęcka
Mason – Adam Rządkowski
Marcy – Zofia Bagińska
James – Jakub Jendryka
Billy – Adam Kwapis
Matthew – Paweł Ciosek
Shonelle – Agnieszka Marcinkiewicz
Carrie – Hana Knopik
Alison – Alicja Nowak
Kevin – Jan Jałoszewski

oraz orkiestra Teatru Rozrywki pod dyrekcją Michała Jańczyka

Zaszufladkowano do kategorii MUSICALE | Otagowano , , , , , | Dodaj komentarz

Krwawe gody

Dawno, dawno temu, zanim niejaka Stephanie Meyer uczyniła zeń chodzącego do amerykańskiej szkoły średniej nastolatka o błyszczącej w słońcu skórze, a bijąca rekordy popularności ekranizacja dała mu twarz cierpiącego na chroniczne problemy gastryczne Roberta Pattinsona – wampir zaistniał jako jeden z najsilniejszych i najbardziej uniwersalnych mitów w kulturze. Samo określenie pojawiło się w pierwszej połowie XVIII wieku, ale wzmianki o istotach funkcjonujących pomiędzy światem żywych i umarłych, czerpiących siły witalne z wysysania ludzkiej krwi, znane są od starożytności, a ludowe podania pełne są strzyg, likantropów i demonów. Prawdziwy korowód upiorów trafił do literatury na przełomie XVIII i XIX wieku, wraz z romantyczną wiarą w świat nadprzyrodzony, zaprzeczającą oświeceniowemu racjonalizmowi i empiryzmowi, i rozgościł się szczególnie w gatunku zwanym powieścią gotycką. Pod koniec wieku XIX objawiła się supergwiazda: Dracula, tytułowy bohater utworu Brama Stokera, którego wydanie w 1897 roku zbiegło się nieomal z narodzinami kinematografii. Transylwański hrabia szybko uwiódł młodą, niewinną X Muzę i powracał do niej wielokrotnie.

Nic dziwnego – wampiryczny mit kondensuje szereg ludzkich obaw i pragnień. Jest w nim lęk przed ciemnością, obcością i nieoswojonym, fascynacja tym, co nieznane, chęć zwyciężenia śmierci, nieokiełznane pożądanie i mroczna zmysłowość. Jak pisze Maria Janion – „opowieść o wampirach tworzy alternatywną historię ludzkości, w której śmierć i zmartwychwstanie uzyskują własną odrębną wykładnię”.

Odwieczny fantazmat intryguje także twórców teatralnych. 18 maja br. w łódzkim Teatrze Muzycznym premierę miał musical „Dracula” w reżyserii Jakuba Szydłowskiego (jest też autorem libretta i tekstów piosenek), z muzyką Jakuba Lubowicza.

Fot. Michał Matuszak

Młody adwokat Jonathan Harker (Marcin Franc) wybiera się do odległej Transylwanii, by dokończyć sprawy związane z zakupem nieruchomości w Anglii przez klienta kancelarii, dla której pracuje. Żegna się ze swą narzeczoną Miną (Anna Federowicz) i udaje w podróż. Posiadłość, do której trafia, okazuje się miejscem pełnym tajemnic, a jej pan – samotnikiem i ekscentrykiem. Niebawem wychodzi na jaw, że zamczysko nie jest całkiem opuszczone – zamieszkują je istoty, które z właścicielem dzielą upodobanie do popijania ludzkiej krwi…

Przepisując powieść Stokera na potrzeby sceny muzycznej, twórcy postanowili zaakcentować przede wszystkim niekończącą się tęsknotę tytułowego bohatera za utraconą miłością i pragnienie, by ją odnaleźć – bo „wieczność bez miłości klątwą staje się”. Swoją inscenizację zrealizowali z iście hollywoodzkim rozmachem. Swoista filmowość jest jednym z głównych atutów spektaklu, a wszystkie jej atrybuty zostały podniesione do potęgi i zintensyfikowane.

Scenografia Grzegorza Policińskiego oszałamia monumentalnością. Są tu ośmiometrowe mury średniowiecznej kaplicy i mroczna krypta w Carfax, ogromne posągi, schody, długi stół i wspaniały tron w transylwańskiej posiadłości Draculi, jest żaglowiec „Demeter” płynący po wzburzonych wodach. Dekoracje połączone są z dynamiczną, efektowną grą świateł (autorstwa Grzegorza Policińskiego i Artura Wytrykusa) oraz animacjami Veraniki Siamionavej i Zachariasza Jędrzejczyka. Wyświetlane na specjalnie udrapowanych, przesuwających się kurtynach i zasłonach, zmieniają się wielokrotnie podczas przedstawienia. Jeśli dodać do tego dymy zasnuwające scenę, unoszącą się w powietrzu wampirzycę czy powstającego z grobowca upiora – będzie się miało ogólne wyobrażenie o rozmieszczonej na kilku planach, stworzonej z dbałością o każdy element wizualnej kompozycji.

Fot. Michał Matuszak

Klimat musicalu współtworzy choreografia Jarosława Stańka i Katarzyny Zielonki. Tancerze w czarnych opończach i z zakrytymi twarzami symbolizują ciemność i zło; w jednej ze scen odwijają ze swych ciał długie pasma czarnego materiału, który zdaje się pochłaniać bohatera. Wrażenie robią zbiorowe układy choreograficzne – wilków polujących na ofiarę, te w czasie spotkania dzieci nocy, walc i charleston podczas eleganckiego balu.

Zaprojektowane przez Annę Chadaj kostiumy (w połączeniu z charakteryzacją, nakryciami głowy i perukami) to temat na osobną analizę. Ubogie stroje londyńskiej biedoty, marynarzy i transylwańskich chłopów mieszają się z edwardiańską elegancją brytyjskiej socjety. Z bliska można podziwiać detale złotożółtej sukni Lucy, falbanki z tyłu spódnicy Miny, piękną pelerynę Jonathana, dystyngowane kamizelki doktora Sewarda. W scenie balu pojawiają się krótkie sukienki zdobione mnóstwem paciorków. Zachwyca biała suknia Elisabety z czerwonymi aplikacjami.
Pokryte plamami krwi, noszące ślady upływu czasu i rozkładu kostiumy upiorów nawiązują do różnych epok. Stroje Ryżej, Kruczej i Jasnej to ucieleśnienie fantazji o wodzących na pokuszenie niebezpiecznych wampirzycach. Spośród kostiumów Draculi zwraca uwagę długi, tłoczony we wzory płaszcz z materiału przypominającego skórę oraz czerwony welurowy surdut.

Fot. Michał Matuszak

Kompozytor Jakub Lubowicz rozpisał muzykę na 32-osobową orkiestrę. Pełna przestrzeni i filmowa w wyrazie partytura uderza potężną falą dźwięków. Jest kontrapunktem dla wydarzeń lub wzmaga napięcie. Słychać w niej białe głosy i ludowe nuty bałkańskie, chóry wywodzące się z muzyki cerkiewnej, nawiązania do muzyki klasycznej: szalony Renfield śpiewa „Życie to krew” na melodię arii z opery „Rinaldo” Haendla, a pod koniec spektaklu pojawia się fragment „Lacrimosy” Mozarta. Lubowicz skomponował także zapadające w pamięć songi – „Wynaturzenie nie da zbawienia”, duet „Wieczność cię wyzwoli” czy finałowy utwór „Choć mijały dni”.

Aktorstwo w takim anturażu wymaga częściej szerokiego gestu niż dyskretnego niuansowania. Trudne zadanie mieli odtwórcy ról Miny i Jonathana. Ta para bohaterów jest w powieści Stokera dobra, poczciwa i… nudna. W wersji scenicznej dodano im charakteru i determinacji, co skrzętnie wykorzystują Anna Federowicz i Marcin Franc. Szczególnie interesująco wypadają momenty konfrontacji tych postaci z siłami zła. A skoro o nieczystych mocach mowa – od trzech wampirzyc zagranych przez Agatę Bieńkowską, Martynę Henke i Justynę Kopiszkę nie można oderwać wzroku.

Fot. Michał Matuszak

Uwagę zwraca pewny siebie profesor van Helsing w wykonaniu Piotra Płuski (chociaż trudno uzasadnić, dlaczego zdroworozsądkowy uczony tak szybko staje się wyznawcą metody czosnku i osinowego kołka). Ciekawy jest skupiony i dyskretny doktor Jack Seward (Jeremiasz Gzyl) oraz zawadiacki Quincey P. Morris (Wojciech Daniel). Oliwia Drożdżyk umiejętnie i z wdziękiem prezentuje różne oblicza Lucy. Jej bohaterka jest zalotna, atrakcyjna i wyemancypowana. Nie ma ochoty poddawać się konwenansom i chce o sobie decydować. Ulegając mocy wampira, odkrywa świat zmysłów.

Janusz Kruciński jako tytułowy bohater zachwyca wokalnie i aktorsko, a jego charyzma sprawia, że bez trudu mierzy się z kulturowym (i popkulturowym) mitem. Wiarygodny jako przygnieciony wiekiem starzec, pokazuje wynaturzone okrucieństwo potwora, ale także dramat zakochanego, bezbrzeżnie samotnego mężczyzny, który wciąż nie poddał się w poszukiwaniu swej jedynej miłości. Jest jednocześnie demoniczny i uwodzicielski.

W „Draculi” Francisa Forda Coppoli (filmie, który także jest inspiracją dla łódzkiej inscenizacji) Annie Lennox śpiewa „Love Song for a Vampire”. Musical Szydłowskiego i Lubowicza to niezwykły love song for the theatre. W czasach, kiedy wielu realizatorów puszcza oko do publiczności i traktuje tekst kultury jako punkt wyjścia do postmodernistycznej gry tropami i kontekstami – autorzy łódzkiego musicalu postanawiają podejść do sprawy śmiertelnie (nomen omen) serio, z pietyzmem kreując wizję „większą niż życie”. Co prawda niektóre sceny mogłyby zostać nieco skrócone bez szkody dla dramaturgii spektaklu, ale nie da się ukryć, że twórcy z lubością powtarzają wampiryczny gest – uwodzą publiczność, a ich efektownemu i monumentalnemu widowisku trudno się oprzeć.

„Dracula”, Teatr Muzyczny w Łodzi, 24 maja 2024r.

Libretto, reżyseria i inscenizacja – Jakub Szydłowski
Muzyka i kierownictwo muzyczne – Jakub Lubowicz
Scenografia – Grzegorz Policiński
Kostiumy – Anna Chadaj
Choreografia – Jarosław Staniek, Katarzyna Zielonka
Reżyseria światła – Grzegorz Policiński, Artur Wytrykus
Animacje – Veranika Siamionava, Zachariasz Jędrzejczyk
Reżyseria dźwięku – Łukasz Zachwieja, Robert Pawlak

Hrabia Dracula – Janusz Kruciński
Profesor van Helsing – Piotr Płuska
Lucy Westenra – Oliwia Drożdżyk
Mina Murray/ Elisabeta – Anna Federowicz
Jonathan Harker – Marcin Franc
Doktor Jack Seward – Jeremiasz Gzyl
Renfield – Marek Prusisz
Quincey P. Morris – Wojciech Daniel
Arthur Holmwood/ Sułtan – Łukasz Lenart
Krucza – Agata Bieńkowska
Ryża – Martyna Henke
Jasna – Justyna Kopiszka
Zagubiona dziewczynka – Maria Wójcikowska
Chłopiec okrętowy – Bartosz Albrecht
oraz zespół wokalno-aktorski, baletowy i orkiestra Teatru Muzycznego w Łodzi pod batutą Jakuba Lubowicza

Zaszufladkowano do kategorii MUSICALE | Otagowano , , , , , , , | Możliwość komentowania Krwawe gody została wyłączona

„A mury runą i pogrzebią stary świat…”? – „Folwark Zwierzęcy” w Teatrze Śląskim

Wysoki mur z kamiennych bloków zamyka przestrzeń. Przed nim kilkanaście jednakowych szarych skrzynek, które posłużą jako siedzenia. podium dla mówców, kamienie do budowy wiatraka. Wielki kierat po prawej stronie proscenium. Światło – czasem intensywne, pomarańczowoczerwone, w wielu momentach przyciemnione, pogrążające dużą część sceny w mroku. Wreszcie na końcu jasne i zimne, oświetla wydarzenia rozgrywające się przy błyszczących, metalowych stołach, przywodzących na myśl prosektorium. Ascetyzm i umowność scenografii Justyny Łagowskiej koresponduje ze schematyzmem i umownością literackiej paraboli.

Fot. Przemysław Jendroska

Adaptacji „Folwarku zwierzęcego” George’a Orwella podjął się Jan Klata – twórca kilkudziesięciu spektakli, ceniony i nagradzany za nowatorskie podejście do klasycznych tekstów, laureat m.in. Paszportu Polityki i Europejskiej Nagrody Teatralnej. Ostatnio głośno było o jego realizacji „Państwa/ Der Staat” według Platona, w której aktorzy posługują się – jak w oryginale – językiem starogreckim.

Nic więc dziwnego, że najnowsza premiera Teatru Śląskiego była jednym z najbardziej wyczekiwanych wydarzeń sezonu w regionie. Wielu zastanawiało się, jak tym razem odniesie się do tekstu naczelny buntownik polskiego teatru.
„A którzy czekali błyskawic i gromów”, mogą poczuć się zawiedzeni. Klata w Śląskim klasyki nie „sponiewierał”; zamiast tego zaprezentował zręczną i sumienną jej adaptację. I może właśnie w ten sposób zagrał na nosie oczekiwaniom wszystkich. Ostatecznie metafora świata zwierząt jako ludzkiego, znana już z bajek Ezopa i wielokrotnie przywoływana, by unaocznić przywary i ułomności człowieka, jest aż nadto wyrazista, zaś przekaz utworu Orwella na tyle mocny, że nie ma potrzeby obudowywania ich realizacyjnymi fajerwerkami.

Na scenę powoli wkraczają zwierzęta: konie, koza, owce, psy… Ustawiają się tyłem do widowni, w napiętym oczekiwaniu na to, co się wydarzy. Trzy świnie wprowadzają starego Majora. Doświadczony, mądry knur opowiada o swoim marzeniu – świecie, w którym zwierzęta będą pracowały na własny rachunek, wolne, równe, syte i szczęśliwe. Wierzy, że jego bracia i siostry w niedoli doczekają tej chwili. Muszą tylko pozbyć się największego wroga – człowieka.

Fot. Przemysław Jendroska

Wkrótce nadarza się okazja. Zgnębione, wygłodzone zwierzęta wszczynają bunt i wypędzają swego oprawcę – pana Jonesa. Folwark jest wolny! Można rozpocząć wszystko od nowa, bez ludzi – okrutnych, bezlitosnych, którzy sami niczego nie produkują, a jedynym ich celem jest wyzysk. W naturalny sposób zarządzanie farmą przejmują świnie. Są inteligentne i najbardziej oczytane. Potrafią także – jak się wkrótce okazuje – manipulować i zarządzać strachem. Wizja idyllicznego raju oddala się coraz bardziej, a jej miejsce zajmuje propaganda, terror, wreszcie – kult jednostki.
„Tu wszystko jest możliwe, zwierzęta są szczęśliwe…”?

Orwell dał bohaterom swego utworu mocne, zdecydowane kontury. Kreowanie wyrazistych sylwetek na scenie odbywa się dzięki kilku dopełniającym się elementom teatralnego tworzywa. Justyna Łagowska ubrała aktorów w kostiumy, które brakiem dosłowności wpisują się w koncepcję spektaklu. Robocze kombinezony, dżinsowe ogrodniczki, stylizowane na wojskowe uniformy, bluzy, domowe dresy – kolorem, fakturą lub krojem nawiązują do wyglądu poszczególnych grup zwierząt. Ich specyficzność oddaje też ruch sceniczny zaproponowany przez choreografa Maćka Prusaka, szczególnie ważny w licznych scenach zbiorowych. Istotną składową jest sugestywna, bardzo organiczna gra całego zespołu, sprawiająca wrażenie, jakby w aktorach przenikały się cechy ludzkie i zwierzęce.

Bezmyślne owce (Katarzyna Błaszczyńska, Alina Chechelska, Kateryna Vasiukova) poruszają się we wspólnym rytmie i wykrzykują kolejne wyuczone hasła. Agresywne psy (Aleksandra Bernatek, Paweł Kempa, Arkadiusz Machel, Dawid Ściupidro) węszą z nisko zwieszonymi łbami, jednocześnie „wyszczekując” w stronę „zdrajców i wrogów” bluzgi, których nie powstydziliby się stadionowi kibole. Skupiona na sobie klacz Mollie (Nina Batovska) porusza się w wystudiowany sposób i wdzięczy do widowni, jakby nieustannie pozowała do selfie. Niepokorna Kotka (Aleksandra Przybył) trzyma się z boku, sykiem przepędzając tych, którzy przeszkadzają jej w wygrzewaniu się na słońcu.

Fot. Przemysław Jendroska

Najbardziej tragiczną postacią jest Bokser, którego przejmujący portret tworzy Grzegorz Przybył. Ciężki, coraz powolniejszy chód przy kieracie i przygarbiona sylwetka charakteryzują tego ślepo wierzącego w rewolucję konia pociągowego, z czasem pojmującego jeszcze mniej niż na początku, ale niezdolnego do krytycznej refleksji, odpowiadającego na wątpliwości hasłem „Będę pracował więcej”.

Wrażenie robią zróżnicowane kreacje świń. Major, duchowy ojciec rewolucji, w interpretacji Romana Michalskiego jest zarówno ideologiem, jak i prorokiem, który widzi więcej niż inni. Stonowany Napoleon w wykonaniu Bartłomieja Błaszczyńskiego na początku pozostaje nieco w cieniu. Dopiero z czasem objawia się jego przewrotność i bezwzględność w dążeniu do zdobycia niepodzielnej władzy. Przeciwieństwem przywódcy jest inteligentny, ruchliwy, skuteczny w działaniu Chrumak (Michał Piotrowski), wierzący w rewolucyjne ideały. Kwikacz zagrany przez bezbłędnego Marcina Gawła to wszędobylski, niemający skrupułów mistrz manipulacji, który doskonale odnajduje się w każdych okolicznościach i potrafi czerpać z nich korzyści.

Nastrój przedstawienia podbija muzyka. Tęskna melodia hymnu zwierząt (przetworzony „Pygmy Love Song” Francisa Bebeya), zaintonowana przez Majora i podchwycona przez pozostałych mieszkańców farmy, przeplata się ze „znalezionymi dźwiękami” Matthew Herberta i elektronicznymi beatami Ottona von Schiracha. Tym mocniej uderza jedna ze scen, hipnotyzująco długa i rozgrywająca się w całkowitej ciszy.

Plakat do spektaklu autorstwa Szymona Szymankiewicza (z użyciem AI)

Kolejne pokolenia przeglądają się w bajkach i odkrywają niby te same, a jednak od nowa czytane sensy. „Folwark zwierzęcy” w interpretacji Jana Klaty, w pierwszym akcie nieco „przegadany”, w drugim odzyskuje oddech i rytm, a dobre rozplanowanie dramaturgiczne pozwala wybrzmieć mocnym scenicznym znakom.

To satyra na rewolucję zjadającą własny ogon, przywódców-manipulantów i zaślepionych ideą wyznawców. Ponura alegoria degrengolady władzy. Wyznanie nie-wiary w kres reprodukowania zła. Oskarżenie współczesnych korporacji, które wymieniły polityczną nowomowę na slang korposzczurów. I jeszcze opowieść o systemowej przemocy człowieka wobec zwierząt.
Niemało, jak na jeden dwuipółgodzinny spektakl.

„Folwark Zwierzęcy”, Teatr Śląski im. St. Wyspiańskiego, 19 kwietnia 2024r. (premiera)

Reżyseria, adaptacja, opracowanie muzyczne – Jan Klata
Adaptacja, dramaturgia – Miłosz Markiewicz
Scenografia, kostiumy, reżyseria światła – Justyna Łagowska
Choreografia – Maćko Prusak

Major (knur) – Roman Michalski
Napoleon (knur) – Bartłomiej Błaszczyński
Chrumak (knur) – Michał Piotrowski
Kwikacz (wieprz) – Marcin Gaweł
Bokser (koń) – Grzegorz Przybył
Koniczynka (klacz) – Ewa Kutynia
Mollie (klacz) – Nina Batovska
Beniamin (osioł) – Jerzy Głybin
Muriel (koza) – Ewa Leśniak
Mojżesz (kruk) – Anna Kadulska
Kotka (kotka) – Aleksandra Przybył
Saba (suka) – Aleksandra Bernatek (gościnnie)
Rex (pies) – Paweł Kempa
Ares (pies) – Dawid Ściupidro
Pikuś (pies) – Arkadiusz Machel
Dolly (owca) – Katarzyna Błaszczyńska
Polly (owca) – Alina Chechelska
Holly (owca) – Kateryna Vasiukova
oraz Gabriela Bagieńska, Tomasz Chmiel, Aleksandra Groszek, Klaudia Jagiełło, Karolina Janiak, Julia Kamińska, Paulina Kozioł, Kacper Matusik, Zofia Michalec, Karina Ochnik, Michał Otrębski, Kinga Pieniężna, Weronika Rogala, Jakub Sikorski, Bartosz Siwczyk, Maciej Siwy, Natalia Suchanek, Konrad Szajnowski, Wiktoria Trojanowska

Zaszufladkowano do kategorii INNE SPEKTAKLE | Otagowano , , , | Dodaj komentarz

Kobiety przed lustrem

Czy utwory sprzed prawie pięćdziesięciu lat, dużej klasy, o eleganckim, nieco nostalgicznym sznycie, ale powstałe w zupełnie odmiennej przestrzeni historycznej i obyczajowej, są w stanie opowiedzieć współczesność? Czy nie będą trącić myszką w zderzeniu ze światem chaotycznym i pozbawionym punktów odniesienia? Takie pytania przychodziły mi do głowy, kiedy słuchałam płyty „12 godzin z życia kobiety”.

Okładka płyty Haliny Kunickiej „12 godzin z życia kobiety”

Została wydana w 1978 roku. Teksty do zamieszczonych na niej utworów napisał Wojciech Młynarski (podobno w ciągu zaledwie dwóch tygodni), a muzykę skomponował Jerzy Derfel (autor m.in. ścieżek dźwiękowych do filmów „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz” i „Bez znieczulenia”). Wszystkie piosenki zaśpiewała Halina Kunicka, a powstały concept album (choć wątpię, by jego twórcy używali tego określenia) okazał się przebojem, z którym artyści sporo koncertowali w ciągu kilku kolejnych lat.

Płytę oraz historię powstania poznałam, kiedy ogłoszono, że spektakl na jej podstawie planuje przygotować Teatr Rozrywki. Do współpracy z chorzowską sceną zostali zaproszeni Marek Rachoń (jako reżyser) oraz Katarzyna Błaszczyńska (autorka tekstu). W 2022 roku duet ten zrealizował świetną „Lobotomię”, opartą na utworach The Tiger Lillies, prezentowaną na Scenie w Malarni Teatru Śląskiego.

Maria Meyer (Anna), fot. Artur Wacławek

Anna – przebrzmiała gwiazda piosenki – spogląda w przeszłość. Przygląda się temu, co minęło i co pozostało. Czy dokonała dobrych wyborów? Śpiewa co prawda, że niczego by nie zmieniła – ale może to tylko próba wyjścia z twarzą z sytuacji bez wyjścia – czyli z życia? Wcielająca się w Annę Maria Meyer skupia uwagę każdym gestem i słowem – wyśpiewanym oraz wypowiedzianym. Gra kobietę świadomą siebie i upływającego czasu, pozornie zdystansowaną. Wiele już przeszła i swoje wie. Ale tyle tli się w niej wciąż namiętności! Nie chce, by odstawiano ją na boczny tor. Pragnie życia na swoich zasadach, bo teraz wreszcie jej „serce jest wolne”.

Spotkania Anny z córką najeżone są wzajemnymi pretensjami. Wypominaniem, ile obie poświęciły, jak bardzo czują się niezrozumiane i niedocenione. Anka w wykonaniu Izabelli Malik miota się między spełnianiem standardów matki a dorastaniem do wyobrażeń córki. Nie chce myśleć, że już nic na nią nie czeka. To, co straciła, jest zbyt świeże, by umiała się z tym pogodzić. Artystka umiejętnie wygrywa frustrację, żal oraz niespełnienie swojej bohaterki, przetykane przebłyskami nadziei.

Izabella Malik (Anka), Beata Wojtan (Ania), fot. Artur Wacławek

Rozmowy babci (która nie pozwala się tak nazywać) z wnuczką naznaczone są niezwykłą czułością – mimo że kobiety dzielą epoki i nie zawsze mówią tym samym językiem. Beata Wojtan jako Ania ma jasne, radosne spojrzenie. Tyle jeszcze przed nią! Patrzy w przyszłość bez lęku, mówi z pewnością siebie, jaką mają tylko młode osoby, przekonane, że świat zaistniał właśnie teraz i dla nich rozpościera ścieżki rozmaitych możliwości. Aktorka tworzy pełną świeżości i energii kreację, a jej zachwyt światem oraz przekonanie o własnej sile udzielają się publiczności.

Kobiety na różnych etapach życia, z których każda jest sobą, ale stanowi też lustro dla pozostałych, stanowią na scenie intrygujący tercet. Towarzyszący im Sebastian Chwastecki ucieleśnia wszystkich mężczyzn w ich życiu. Jest niemy (w końcu to kobieca opowieść), ale wytańczyć potrafi wszystko – miłość, odrzucenie, zdradę, obojętność, czułość i szczęście.

Zaskakująca choreografia Sylwii Hefczyńskiej-Lewandowskiej wykorzystuje m.in. elementy pantomimy i jest czytelnym dopełnieniem fabuły przedstawienia. Scenografia Igi Płachty oraz Anety Marszałek świetnie spełnia swoją rolę, ale nie zagraca niewielkiej przestrzeni (w której znajduje miejsce także kilkuosobowy zespół muzyczny). Wzrok przyciąga ściana ozdobiona kolażem zdjęć, która potem staje się oknem i łóżkiem. Warta uwagi jest dbałość o detale – jako rekwizyt pojawia się płyta z okładką wzorowaną na oryginalnej obwolucie „12 godzin z życia kobiety”, na której zamiast zdjęcia Haliny Kunickiej widnieje stylizowana fotografia Beaty Wojtan (młodej Anny).

Kostiumy (zaprojektowane przez ten sam duet: Płachta-Marszałek) mają odcienie szaroniebieskie, błękitne, pomarańczowe i łososiowe. W przypadku Ani barwy są intensywne, a elementy stroju ozdobiono sztucznymi kwiatami – wszystko to podkreśla żywiołowość młodziutkiej bohaterki. Kolorystyka kostiumów Anki i Anny jest bardziej rozbielona, spłowiała. Ale przecież sukienka najstarszej z kobiet ma strojne rękawy, a jej cekinowy szlafrok wręcz krzyczy: ja wciąż tu jestem!

Beata Wojtan (Ania), Sebastian Chwastecki, fot. Artur Wacławek

Marek Rachoń i Katarzyna Błaszczyńska wnikliwie przyglądają się relacjom międzyludzkim. Dostrzegają niuanse, wydobywają to, co stereotypowe, pokazują oczekiwania różnych stron, których nie da się pogodzić. Nie wybielają swoich bohaterek, nie stronią od ironicznego spojrzenia, ale równocześnie dalecy są od pochopnego oceniania. Malują intymny, skupiający się na sferze prywatności „portret rodzinny we wnętrzu”. Międzypokoleniowe dialogi zaskakują humorem i łączą się harmonijnie z obserwacjami zawartymi w piosenkach Wojciecha Młynarskiego.

„Kora. Boska” w krakowskim Teatrze Nowym Proxima, „Jednego serca” z piosenkami Czesława Niemena na Novej Scenie ROMY, „Apetyt na czereśnie” oparty na utworach Agnieszki Osieckiej w poznańskim Muzycznym czy zrealizowane wcześniej w Teatrze Rozrywki „Piekło i raj” z songami Jaromira Nohavicy – najnowsze chorzowskie przedstawienie wpisuje się w nurt spektakli, których fundamentem jest twórczość konkretnego artysty. Spektakli udowadniających, jak ogromny potencjał tkwi w niezmiennie aktualnych i potrafiących celnie opisać rzeczywistość utworach z lat minionych.

„12 godzin z życia kobiety” pozwala wybrzmieć różnym emocjom, jednak nie przesuwa się w stronę bezlitosnej wiwisekcji. Dzięki zaproponowanej formule, wyborowi takiego, a nie innego materiału muzycznego oraz konsekwentnej pracy reżyserskiej opowieść o różnych aspektach kobiecości pozostaje ponadczasowa, zachowując jednocześnie lekkość i subtelność. A chorzowski teatr po raz kolejny udowadnia, że wie, jak robić – nomen omen – rozrywkę na najwyższym poziomie.

„12 godzin z życia kobiety”, Teatr Rozrywki, 23 marca 2024r.

Reżyseria – Marek Rachoń
Tekst – Katarzyna Błaszczyńska
Scenografia i kostiumy – Iga Płachta, Aneta Marszałek
Choreografia – Sylwia Hefczyńska-Lewandowska
Aranżacje, kierownictwo muzyczne – Remigiusz Bonk
Reżyseria światła – Marek Mroczkowski

Anna – Maria Meyer
Anka – Izabella Malik
Ania – Beata Wojtan
oraz
Sebastian Chwastecki

i zespół muzyczny Teatru Rozrywki w składzie:
Remigiusz Bonk – akordeon
Daniel Ruttar – fortepian
Agata Brachman-Szymczyk – flet
Jędrzej Łaciak – gitara basowa
Bartłomiej Plewka – instrumenty perkusyjne

Zaszufladkowano do kategorii INNE SPEKTAKLE | Otagowano , , , , , , , , , | Dodaj komentarz

„Już zrozumiałeś, co znaczą Itaki”?* – „Odys i świnie, czyli opowieść mitomana”

Mężczyzna staje pośrodku sceny. Z burzą ciemnych włosów i walizką w ręce przypomina Timothéego Chalameta w filmie „Wonka”, ruszającego na podbój świata. A może raczej jego ducha, bo wspomniana walizka, garnitur i kapelusz są białe, a kolor uwydatnia strumień zimnego światła padający na postać.
To Odys. On już podbił świat, a teraz wreszcie wrócił do domu. I właściwie jest trochę jak duch z przeszłości. Jego bliscy, zgromadzeni wokół stołu, odziani w żałobną czerń, pochłonięci codziennymi czynnościami – nie zwracają na niego uwagi. Próbuje im opowiedzieć swoją historię, ale jego syn mówi, że już to zrobił. Dlaczego ty? I czy bez przeinaczeń? – zamartwia się bohater spod Troi. „Moje opowieści mają sens tylko wtedy, kiedy są prawdą” – mówi Telemach. Ale zaraz potem dodaje: „Moją wersją prawdy”.

Fot. Przemysław Jendroska

W trakcie spektaklu syn raz po raz bierze ojca na plecy, obrazując w dosłowny sposób ciążące mu dziedzictwo. Choćby nie wiem, jak próbował – nie uwolni się od niego. Kilkakrotnie relacjonowane pożegnanie Odysa przed wyjazdem na wojnę trojańską jest zaczynem mitu, który z czasem przekształca się i rośnie. Jeśli nie syn – jego historię opowie ktoś inny. Ze zdarzeń rzeczywistych trzeba wyekstrahować to, co stanie się podstawą legendy.

A co znajduje się na odwrocie, na marginesach, w wersach, których nie wyśpiewali poeci? Skoro czyjąś historię opowiedziano – inną trzeba było pominąć. Sieroty, ofiary gwałtów, trupy psułyby wizerunek prawdziwych bohaterów i ich motywów – w imię ojczyzny, za wolność naszą i waszą… A przecież wyświechtane hasła wciągane na sztandary nadal dobrze się sprzedają i pozwalają sporo ugrać. Nieważne, czy towarzyszą śpiewanej „Rocie”, „Międzynarodówce”, czy „Murom”.
I tylko ciało wieszczki Kasandry, nieszczęsnej córki Priama, pozostające nieustannie na scenie, poniewierane, wleczone, bite, wreszcie leżące pod krzyżem, na zwałach rekwizytów, odpadów wydarzeń – jest jak wyrzut sumienia. Pokazuje rewers wykreowanej historii.

Punktem wyjścia dla sztuki „Odys i świnie, czyli opowieść mitomana” Agaty Dudy-Gracz jest starożytna epopeja Homera. Epizodyczna konstrukcja przedstawienia nawiązuje do podziału utworu na pieśni. W kolejnych (poczynając od ostatniej) pojawiają się wydarzenia i postacie znane z chociażby pobieżnej szkolnej lektury. A jednocześnie reżyserka, powtarzając gest Telemacha i innych „mitomanów”, wybiera elementy, które układa po swojemu i które pozwalają jej na refleksję o współczesności.

Fot. Przemysław Jendroska

Historia syren wabiących strudzonych wędrowców staje się krytyką amerykańskiego snu, odzierającą go z fałszywej pozłoty. Ci po „lepszej” stronie granicy (m.in. tandetna kopia Marilyn Monroe i… Kaczor Donald) segregują przybywających. Szczęścia w krainie wiecznego słońca, wygodnych plażowych leżaków i drinków z palemką dostąpić mogą tylko ci przystojni i wysocy. I biali. Niepasujący do kryteriów powinni wracać do swojego kraju – wszak prawdopodobnie są terrorystami, a na pewno nie są potrzebni. Trudno, patrząc na rozciągniętą na scenie metalową siatkę oddzielającą „ważnych” od „unieważnionych”, nie myśleć o płocie z kolczastego drutu na polskiej granicy z Białorusią.

Lotofagowie – w mitologicznej wersji zjadacze lotosu, częstujący podróżnych dającym zapomnienie pokarmem, w inscenizacji Dudy-Gracz ubrani są w białe szaty i biskupie nakrycia głowy. Poza banalnym pocieszeniem i kuriozalnymi relikwiami nie mają nic do zaoferowania. Niczego nie pamiętają, nie wiedzą, nie potrafią udzielić żadnej odpowiedzi. Poruszają się w dziwacznym wspólnym układzie, jeden przy drugim, broniąc dostępu do swoich tajemnic i do Jego Świątobliwości Lotofaga CCLXIV, który jest niemą, pozbawioną jakiejkolwiek mocy figurą.

Fot. Przemysław Jendroska

„Odys i świnie” jest też o tym, że w przekazach tworzonych przez mężczyzn kobiety otrzymują z góry przypisane, schematyczne role. Bezbronna ofiara. Matka-Polka. Puszczalska dziwka, która sama pchała się do łóżka biednemu, bezbronnemu mężczyźnie. Wierna żona.

Wizja Agaty Dudy-Gracz jest monumentalna i niezwykle plastyczna (reżyserka jest także autorką scenografii i kostiumów). Na tle wszechobecnej bieli tym bardziej wyróżniają się kolory – czerń stroju Telemacha, krew na białej sukience Kasandry, różowe świńskie łby. W pustej przestrzeni sceny pojawiają się grupy bohaterów zakomponowane na podobieństwo żywych obrazów, z charakterystycznymi rekwizytami, jak taczki, sztandary, husarskie skrzydła.

Brawa należą się całemu zespołowi aktorskiemu Teatru Śląskiego, który działa sprawnie niczym jeden organizm (w czym też zapewne zasługa choreografii Eweliny Adamskiej-Porczyk). Trudno jednak nie wspomnieć o świetnym Bartłomieju Błaszczyńskim w roli zagubionego Odysa; o buntowniczym i jednocześnie przytłoczonym Telemachu w interpretacji Michała Rolnickiego; o krótkim, ale wstrząsającym występie Romana Michalskiego jako Priama; o Alinie Chechelskiej w roli samotnej Penelopy, której przeznaczeniem jest czekać; o interesującej kreacji Artura Święsa jako Laertesa; o Karinie Grabowskiej – czarodziejce Kirke schwytanej w sidła stereotypu; wreszcie o pełnej poświęcenia roli Emilii Kubiak jako Kasandry.

Fot. Przemysław Jendroska

Konstandinos Kawafis pisał w wierszu „Itaka”: „Ani Lajstrygonów, ani Cyklopów, ani okrutnego Posejdona nie spotkasz, jeżeli ich nie niesiesz w swojej duszy”. Agata Duda-Gracz zagląda w nasze, współczesne dusze, zapełnione fantomami „tradycji patriotycznych”, „cnót niewieścich” i „symboli narodowych”. Rozgrywa opozycje „oni-my”. Reinterpretuje zbiór mitów konstytuujących naród.
Podzielony na pieśni katalog występku w imię Boga, honoru i ojczyzny nie jest łatwy w odbiorze. Intensywny, naszpikowany alegoriami, symbolami, nie stroni od trudnych, pełnych przemocy scen. Ilość różnorodnych odniesień być może spowoduje u niektórych przesyt lub wrażenie zbyt szybkiego przechodzenia od jednych kwestii do drugich. Jednak z pewnością nie pozostawi nikogo obojętnym.

* Cytat z utworu „Itaka” Konstandinosa Kawafisa

„Odys i świnie, czyli opowieść mitomana”, Teatr Śląski im. St. Wyspiańskiego, 9 lutego 2024r.

Tekst i reżyseria – Agata Duda-Gracz
Scenografia i kostiumy – Agata Duda-Gracz
Muzyka – Łukasz Wójcik-Zawierucha
Choreografia – Ewelina Adamska-Porczyk
Reżyseria światła – Katarzyna Łuszczyk
Projekcje – Szymon Suchoń

Odys – Bartłomiej Błaszczyński
Telemach – Michał Rolnicki
Kasandra – Emilia Kubiak
Ojbalos, Priam, Świnia IV, Zalotnik, Wędrowiec IV, Lotofag IV – Roman Michalski
Polykaste, Syrena II, Świnia X, Wędrowiec X, Lotofag CCLXIV – Ewa Leśniak
Penelopa, Świnia VIII, Wędrowiec VIII, Lotofag VIII, Syrena V – Alina Chechelska
Alyseus – pierwszy mąż Kirke, Świnia I, Wędrowiec I, Robotnik I, Lotofag I, Jezus – Marek Rachoń
Leukadios, Eumajos, Świnia VI, Zalotnik, Wędrowiec VI, Robotnik II, Lotofag VI, Syrena I – Zbigniew Wróbel
Autolykos, Świnia III, Wędrowiec III, Lotofag X – Krzysztof Wrona
Laertes, Świnia V, Wędrowiec V, Lotofag V, Kaczor Donald – Artur Święs
Antiklea, Świnia VII, Wędrowiec VII, Lotofag VII – Katarzyna Brzoska
Kirke, Kalipso, Wędrowiec IX, Lotofag IX, Syrena IV – Karina Grabowska
Wędrowcy – Andrzej Kozak, Sebastian Krysiak, Piotr Sobota, Jerzy Śpiewakowski, Robert Witkowski

Zaszufladkowano do kategorii INNE SPEKTAKLE | Otagowano , , , | Dodaj komentarz

Piekielna polityka, rebeliancki punk – „Korfanty. Rebelia!” w Teatrze Śląskim

Wy, głosiciele idei, owładnięci marzeniami o stwarzaniu świata na nowo bez względu na cenę; wy, na wieki zainfekowani romantycznym szaleństwem, domagający się „rządu dusz”, gotowi diabłu duszę oddać za zwycięstwo własnych ambicji – jakie macie prawo żądać od ludzi, by za wami poszli? Jakie macie prawo wymagać od matek, by oddawały wam swoje dzieci? By ich krew użyźniała ziemię, po której będziecie stąpać, obwieszczając własne klęski i zwycięstwa?

Fot. Przemysław Jendroska

Robert Talarczyk bohaterem najnowszej reżyserowanej przez siebie sztuki uczynił Wojciecha Korfantego. Posła do Reichstagu, endeka-nacjonalistę, populistę i radykała, ludowego trybuna, zagorzałego katolika, dyktatora III powstania śląskiego. To drugi w ciągu ostatnich miesięcy spektakl, który połączył tę postać historyczną z tym twórcą – w listopadzie miał premierę „Hotel Korfanty” zrealizowany na potrzeby Teatru Telewizji. Oba przedstawienia łączy także nazwisko autora tekstu, Artura Pałygi, oraz odtwórcy głównej roli – Dariusza Chojnackiego.

„Korfanty. Rebelia!” nie pretenduje jednak do roli opowieści biograficznej. Sztuka odwołuje się co prawda do wydarzeń, których uczestnikiem lub inicjatorem był Korfanty, ale stają się one pretekstem do zadania pytań, na które trudno znaleźć jednoznaczną odpowiedź.

Fot. Przemysław Jendroska

Twórcy spektaklu umieszczają bohatera… w piekle i każą mu, niczym Dantemu, przemierzać kolejne kręgi podziemnych czeluści. Inferno pozbawione zostało jednak artefaktów tak chętnie reprodukowanych przez popkulturę, jak ogień czy jęki potępionych. Zamiast tego jest pusta przestrzeń, tonąca w mroku lub malowana wyrazistymi plamami białego, czerwonego, niebieskiego światła (za ich reżyserię odpowiada Piotr Roszczenko) oraz projekcje w tle (autorstwa Wojciecha Doroszuka). W pustce porusza się tłum postaci. Ich zunifikowanie podkreślają jednakowe kostiumy Justyny Łagowskiej, a potęguje ekspresyjna, wymagająca choreografia Natalii Dinges, angażująca przez większość czasu trwania spektaklu cały zespół (choreografka również występuje na scenie), sprowadzająca często ciało do kanciastych, mechanicznych ruchów. Potępieni to? Duchy powstańców? Ich rodzicielek? Czasem z grupy wyodrębniają się pojedyncze osoby – Ignacy Paderewski (Anna Lemieszek), powstaniec Gałązka (Paweł Kempa), Jezus (Aleksandra Bernatek) – otrzymujące na chwilę własny głos (i ruch).

Przewodnikiem tytułowego bohatera po piekielnych otchłaniach jest Mefisto (gościnnie Cezary Studniak), a nieodłącznymi towarzyszami – Arszenik (Kateryna Vasiukowa) i… Drakula (Piotr Bułka ucharakteryzowany na Maxa Schrecka z filmu „Nosfertu – symfonia grozy” Friedricha Murnaua).
Korfanty chce tworzyć nowy kraj – Polskę, przyswajaną w okresie młodzieńczego buntu, wbrew niemieckim nauczycielom. Polskę utkaną z nadziei, snów, widm i ułud, które uznał za własne. Diabeł zadaje mu pytania – ale on nie zna odpowiedzi. Za to uparcie stawia żądania. Za swe ambicje przehandluje duszę. Jak Faust, Kordian, Konrad-Gustaw – chce rozdawać karty, być mistrzem i „milijonem”.

Fot. Przemysław Jendroska

A koszt tych decyzji? Zrywy, walka, powstania zawsze są okupione krwią i życiem zwykłych ludzi. Czy „chłopcy malowani” rozumieli, dla jakich idei umierają? A polityk mówiący, że nie miał świadomości takiego zakończenia – gra kartą cynizmu czy naiwności? Tłum matek idzie za Korfantym krok w krok, nie ustępując. Jak długo da radę nie patrzeć im w oczy, ukrywać się za plecami diabła?

Tematyka historyczna podana w rytm współczesnej muzyki to konwencja, która na dobre rozgościła się na scenach teatralnych. Potwierdza to amerykański „Hamilton” o ojcach założycielach, brytyjski „Six”, oddający głos żonom Henryka VIII, a na rodzimym podwórku – bijący rekordy popularności „1989”. Twórcy „Korfantego. Rebelii!” zdecydowali się wykorzystać muzykę szwedzkiego zespołu The Baboon Show (otrzymali także zielone światło na dostosowanie tekstów utworów do fabuły, co skwapliwie uczynili). Ze sceny uderzają energetyczne, pełne rockowego brudu, niepokorne riffy wykonywane na żywo przez zespół w składzie: Krzysztof Kurek (gitara), Artur Rumiński (gitara), Wojciech Grabarczyk (gitara basowa), Bartosz Lichołap (perkusja). Taka muzyka w murach zasłużonej instytucji kultury? Oto rebelia wychodząca poza granice tekstu i spektaklu.

Fot. Przemysław Jendroska

Królem sceny jest niewątpliwie Cezary Studniak w mocnej, granej z nerwem kreacji Mefistofela. Dysponuje potężnym głosem oraz charyzmą na miarę Micka Jaggera i Iggy’ego Popa, dzięki którym pełne buntu utwory mogą wybrzmieć z całą mocą. Nie da się przejść obojętnie obok Kariny Grabowskiej wyśpiewującej swój gniew w utworze „Sto tysięcy litrów krwi”. Piotr Bułka jest Nosferatu w każdym słowie, geście, uśmiechu i spojrzeniu. Sam Wojciech Korfanty w interpretacji Dariusza Chojnackiego zdaje się przytłoczony i pełen wątpliwości. Stawia żądania jak rozkapryszone dziecko, by za chwilę stwierdzić, że nie wie, co robić dalej. Interesująco wybrzmiewa jego rozmowa z żoną (Ewa Kutynia) – statyczna i wyciszona scena jest kontrapunktem dla reszty sztuki. Chociaż ostatecznie Korfanty zatrzymuje powstanie, chociaż wzywa do „rebelii przeciwko rebelii”, w zgodzie ze zdobiącą t-shirt uniesioną pięścią – być może już za późno na odpuszczenie win.

Czy przedstawienie z Teatru Śląskiego buduje legendę Korfantego, kreuje superbohatera? Nie wiem. Na pewno zachęca do odrobienia lekcji historii (na początek można przeczytać tekst Roberta Ciupy „Wiele twarzy Wojciecha Korfantego” w dostępnym online programie). Pozostawia z pytaniami o narodowe mity, romantyczną spuściznę, cenę politycznych działań – także tych w słusznej sprawie. Wrażenie robi sceniczna praca całego zespołu. Reżyserski zamysł dramaturgiczny łamie konwenanse, a energia spektaklu rozsadza mury teatru, w finale przemieniając publiczność w uczestników punkrockowego koncertu. „To, co jest niemożliwe, rób!” – jestem za!

„Korfanty. Rebelia!”, Teatr Śląski im. St. Wyspiańskiego, 13 stycznia 2024r.

Tekst – Artur Pałyga
Reżyseria – Robert Talarczyk
Scenografia i kostiumy – Justyna Łagowska
Choreografia – Natalia Dinges
Wideo-art – Wojciech Doroszuk
Utwory – The Baboon Show
Aranżacje i opracowanie muzyczne – Krzysztof Kurek
Przygotowanie wokalne – Ewa Zug
Reżyseria świateł – Piotr Roszczenko

Rebeliant Wojciech Korfanty – Dariusz Chojnacki
Mefisto, król Piekła – Cezary Studniak (gościnnie)
Drakula prosto z Piekła – Piotr Bułka
Arszenik ścienny – Kateryna Vasiukova
Rebeliantka Elżbieta Korfantowa – Ewa Kutynia
Jezus Chrystus/anonimowa rebeliantka Ola – Aleksandra Bernatek (gościnnie)
Ignaca Paderewski/anonimowa rebeliantka Aniela – Anna Lemieszek
Matka, przewodnicząca Komitetu Matek – Karina Grabowska
Matka, nieustępliwa strażniczka piekielna – Katarzyna Błaszczyńska
Anonimowa rebeliantka Natalia – Natalia Dinges (gościnnie)
Anonimowa rebeliantka Nina – Nina Batovska
Anonimowa rebeliantka Emilia – Emilia Kubiak (gościnnie)
Anonimowy rebeliant Arkadiusz/komendant policji Waldemar/powstaniec Pień – Arkadiusz Machel
Anonimowy rebeliant Andrzej/powstaniec Krzaku – Andrzej Ogłoza (gościnnie)
Anonimowy rebeliant Dawid/powstaniec Liściu – Dawid Ściupidro
Anonimowy rebeliant Paweł/powstaniec Gałązka – Paweł Kempa
Konduktor Rafał – Wiesław Kupczak
Komendant policji Kazimierz – Zbigniew Wróbel
oraz
zespół muzyczny w składzie: Krzysztof Kurek (gitara), Artur Rumiński (gitara), Wojciech Grabarczyk (gitara basowa), Bartosz Lichołap (perkusja)

Zaszufladkowano do kategorii INNE SPEKTAKLE | Otagowano , , , , | Dodaj komentarz

Choć goni nas czas…

Jonathan David Larson (1960-1996) mieszkał w Nowym Jorku. Od dzieciństwa pasjonowała go sztuka. Uczył się gry na pianinie i trąbce, działał w szkolnym chórze, brał udział w przedstawieniach. Na studiach zaczął komponować. Pomiędzy 1983 a 1990 rokiem pracował nad musicalem „Superbia”, mając nadzieję, że dzieło to okaże się przepustką na Broadway. W końcu zwrócił na niego uwagę sam Stephen Sondheim! Tymczasem, aby mieć za co żyć i z czego opłacić czynsz (zajmował niezbyt prestiżowe lokum na Dolnym Manhattanie), w weekendy był kelnerem. A ponieważ czas płynął, sukces nie nadchodził, za to rosła jego frustracja – dał jej upust, pisząc tekst, który określił mianem „rockowego monologu”…

Jego bohater, Jon, mieszka w Nowym Jorku. Jest utalentowanym kompozytorem. Wierzy, że musical „Superbia”, nad którym pracuje od dłuższego czasu (liczonego w latach), okaże się przepustką na Broadway. W końcu zwrócił na niego uwagę sam Stephen Sondheim! Tymczasem, aby mieć za co żyć i z czego opłacić czynsz, jest kelnerem. A ponieważ czas płynie, Jon zbliża się do trzydziestki – symbolicznej granicy między młodością i „prawdziwą” dorosłością, a sukces nie nadchodzi – rośnie jego frustracja…

Larson prezentował swój tekst – najpierw pod tytułem „30/90”, potem jako „Boho Days”, wreszcie – „tik, tik… BUM!” – akompaniując sobie na pianinie, z towarzyszeniem sekcji rytmicznej. Kilka lat po jego nagłej śmierci* dramaturg David Auburn zrekonstruował „tik, tik… BUM!” na podstawie pozostawionych przez autora wersji scenariusza, a z monologu uczynił spektakl dla trzech aktorów. Od 18 listopada ubiegłego roku można go oglądać na Novej Scenie Teatru Muzycznego ROMA.

Fot. Karol Mańk

Nie da się ukryć, że wątki autobiograficzne są istotnym budulcem „tik, tik… BUM!”, jednak jest w spektaklu ten rodzaj szczerości i prawdy, które czynią go uniwersalnym. Dążenie do realizacji marzeń i zderzenie się z rzeczywistością, motyw przyjaźni, miłości, choroby – kwestie, które w nim wybrzmiewają, każdy może przefiltrować przez swoją wrażliwość i przełożyć na osobiste doświadczenie. Własne ambicje kontra oczekiwania społeczeństwa czy rodziny – kto nigdy nie musiał odpowiadać na zbyt intymne pytania przy świątecznym stole, niech pierwszy rzuci biletem. Jest tu też miejsce na szyderczy portret wielkiej firmy i korporacyjnego myślenia, a nawet na podkreślenie nieocenionej roli słodyczy w życiu człowieka – wbrew wszystkim dietetykom świata.

Realizacja musicalu na Novej to ogromny atut spektaklu. Niewielka przestrzeń została doskonale zagospodarowana przez scenografa i reżysera światła Mariusza Napierałę. Używając prostych środków wyrazu, stworzył wnętrze nowojorskiego, nieco zapyziałego loftu z pianinem pośrodku i obowiązkową kanapą, oblepionego wyblakłymi plakatami z wielkich musicali – widomym znakiem świata, do którego dąży Jon. Schody prowadzą na dach, z którego rozciąga się widok na miasto nieograniczonych (teoretycznie) możliwości. Dwa krzesła przeobrażają się na chwilę w wnętrze luksusowego samochodu, pianino staje się stołem w eleganckiej restauracji, a biurko – ladą w cukierni. Ustawiony na środku mikrofon zmienia loft w salę prób. Wszystko zależy od wyobraźni publiczności. I od aktorów, którzy ją poprowadzą za sobą. A ci są tuż obok, na wyciągnięcie ręki. Można popatrzeć im w oczy… lub opuścić wzrok pod ich spojrzeniem. Dzięki tym zabiegom opowieść wybrzmiewa prawdziwiej i intensywniej.

Piotr Janusz gra Michaela, przyjaciela i współlokatora Jona, który na początku wydaje się jedynie uroczym wesołkiem, a niektóre ich wspólne sceny przywodzą na myśl relację Chandlera i Joeya z „Przyjaciół”. Jednak aktor dyskretnie dodaje do portretu Michaela kolejne barwy. Sprawia, że przestaje się w nim widzieć oportunistę, który za ubezpieczenie, świetną brykę i mieszkanie sprzedał marzenia o aktorskiej karierze. Odkrywa przed widzami osobisty dramat bohatera, który pragnie zaznać odrobiny szczęścia w świecie niepozwalającym mu naprawdę być sobą.

Fot. Karol Mańk

Dziewczyna Jona, Susan, chce wspierać swojego partnera, a jednocześnie twardo stąpa po ziemi. Zdolna tancerka zajmuje się kształceniem pozbawionych talentu dzieci zamożnych rodziców o wybujałych ambicjach, ale praca nie przynosi jej satysfakcji. Ma poczucie, że oboje z Jonem stoją w miejscu, czekając na coś, co być może nie nadejdzie. A gdyby tak coś zmienić? Zamieszkać poza centrum, pomyśleć o stabilizacji? Anastazja Simińska jest niezwykle autentyczna jako dziewczyna, która waha się pomiędzy realizacją własnych potrzeb a chęcią bycia przy najbliższej osobie.

Warto dodać, że Anastazja Simińska i Piotr Janusz grają też szereg epizodycznych ról – ona m.in. agentkę, matkę Jona, szefową agencji reklamowej czy aktorkę Karessę, a on – jego ojca i sprzedawcę w cukierni. Zadania te wykonują koncertowo, sygnalizując ekspresowe metamorfozy modulacją głosu, zmianą miejsca, użyciem pojedynczych rekwizytów, jak kapelusz czy telefon.

W rolę głównego bohatera i narratora „tik, tik… BUM!” wciela się Maciej Pawlak, jedno z najważniejszych nazwisk w młodym polskim musicalu, aktor wszechstronny i obdarzony wyjątkowym głosem. Przez ponad półtorej godziny nie schodzi ze sceny, konsekwentnie prowadząc postać i prezentując kawał dojrzałego aktorstwa. Jest refleksyjny, zabawny i autoironiczny bez niepotrzebnych przerysowań. Wyposaża swego bohatera w nadzieję mimo poczucia niespełnienia, dystans do siebie pomimo rozczarowań. Daje mu też sporo ciepła, dzięki któremu właściwie zapomina się, że Jon jest także skupionym na sobie, raniącym najbliższych egoistą.

Różnorodne piosenki pozwalają na zaprezentowanie wokalnej biegłości trojga artystów. Autor przekładu Michał Wojnarowski po raz kolejny dowodzi, jakiej klasy jest fachowcem (jestem zachwycona tym, jak pięknie używa imiesłowów w swych tłumaczeniach). W muzyce przeplatają się broadwayowskie songi (Niedziela”), wyraziste rockowe riffy („Trójka z przodu”, „Koniec”), delikatne ballady („Jej śmiech”) czy fragmenty inspirowane latynoskimi brzmieniami („Słodycz-cukier”) – a wszystko ujęte w cudzysłów i potraktowane z przymrużeniem oka, w popisowym wykonaniu przygotowanego przez Jakuba Lubowicza czteroosobowego zespołu.

Inscenizacyjne umiarkowanie połączone z błyskotliwością i reżyserskim doświadczeniem Wojciecha Kępczyńskiego sprawia, że poszczególne sceny spięte piosenkami komponują się w zgrabną, podaną w wartkim tempie całość, w której obraz nie przesłania tego, co najważniejsze – treści.

Autor plakatu: Karol Mańk

„tik, tik… BUM!” to spektakl, który koniecznie trzeba wziąć pod uwagę w planach teatralnych na nowy rok. O ile tylko zdobędzie się bilety rozchodzące się z szybkością światła.

Na zakończenie nie mogę nie podzielić się refleksją, która przyszła mi do głowy, gdy po raz pierwszy usłyszałam utwór „Trójka z przodu”. Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale to jeszcze nie koniec! Nawet mając „z przodu” jeszcze wyższą cyferkę, można zapamiętać, że miało się iść do teatru, nie zapomnieć, gdzie rzeczony teatr się znajduje, a nawet – absolutny szok! – podążyć tam bez balkonika ułatwiającego poruszanie się. Drodzy trzydziestolatkowie – jest nadzieja!

* Wyczekiwane uznanie przyszło za późno – Larson zmarł w dzień premiery swego musicalu „Rent”, który okazał się wielkim przebojem, z powodu pęknięcia tętniaka aorty.

„tik, tik… BUM!”, Scena Nova, Teatr Muzyczny ROMA, 25 listopada 2023r.

Reżyseria – Wojciech Kępczyński
Przekład – Michał Wojnarowski
Kierownictwo muzyczne, dyrygent – Jakub Lubowicz
Scenografia i reżyseria światła – Mariusz Napierała
Kostiumy – Anna Waś
Choreografia, asystent reżysera – Agnieszka Brańska
Współpraca reżyserska – Ewa Konstancja Bułhak
Programowanie światła – Michał Mardas, Krzysztof Gantner
Charakteryzacja i fryzury – Anna Stokowska
Asystent kostiumografa – Jagoda Mordak
Nadzór produkcji – Ewa Bara

Jon – Maciej Pawlak
Michael – Piotr Janusz
Susan – Anastazja Simińska

Zaszufladkowano do kategorii MUSICALE | Otagowano , , , , , , , | Dodaj komentarz

W teatrze jestem dzieckiem szczęścia

Legenda, diva, gwiazda. Jej obecność na scenie to gwarancja artystycznej biegłości i kunsztu. Ilość stworzonych przez nią znakomitych kreacji onieśmiela.

Mimo że ta rozmowa była jednym z moich marzeń, nieco się obawiałam. Gdy wreszcie do niej doszło… – spotkałam osobę bezpretensjonalną i konkretną. Szczerą, pozbawioną fałszywej skromności, za to obdarzoną wielkim poczuciem humoru i ogromną dawką dystansu do samej siebie. Sypiącą anegdotami, opowiadającą o teatrze barwnie, z niezmienną pasją i błyskiem w oku. W istocie – spotkałam prawdziwą gwiazdę.
Szanowni Czytelnicy – Maria Meyer!

Fot. P. Brodziński

Jak to się robi – po tylu latach na scenie wciąż poruszać publiczność? Gdzie tkwi tajemnica?

Dziękuję za te słowa. Ale nie mam bladego pojęcia. Ja tylko wykonuję swoją pracę. Za każdym razem, kiedy wychodzę na scenę, myślę sobie, że to może być ostatni spektakl. I tak, jak mnie uczono – nie gram na sto procent, bo zawsze coś sobie pozostawiam, ale na dziewięćdziesiąt dziewięć idę w przedstawienie. Myślę nieskromnie, że to, co Pani mówi o odbiorze publiczności, może właśnie stąd się bierze? Może ona czuje, że nie ściemniam?

Są różne sztuki. Niektóre gra się latami. Zdarza się, że w trakcie jakiejś sceny głowa się wyłącza. Zazwyczaj wtedy pojawia się monolog wewnętrzny: „Skup się, Maryśka, bo będzie niedobrze!”. W przedstawieniu muzycznym do porządku przywołuje mnie konkretny instrument, który wyławiam z orkiestry. Słuchając go, na powrót się skupiam – jakkolwiek dziwnie to brzmi. Ale pilnuję też zasady, że trzeba każdą scenę przedstawienia traktować tak, jakby się ją robiło pierwszy raz w życiu. To szczególnie trudne w spektaklach, o których mówiłam, granych bardzo długo. Ale inaczej nie wolno, bo zejdzie się na manowce i będzie tylko klepać tekst. A na to szkoda czasu zarówno mojego, jak i widza.

Wydawałoby się, że po tylu latach pracy można wyjść i zagrać „technicznie”. Tak, opanowałam technikę, która polega na pewnego rodzaju powtarzalności. Ale niezależnie od niej – są role, które muszą kosztować więcej niż inne. Na przykład w „Cabarecie” po scenie ze zwrotem patery, gdy mówię, że żałuję wszystkiego, zawsze schodzę rozdygotana, ze spiętym ciałem, mokrymi od potu rękami. Zamykam drzwi i dobrą minutę czy dwie stoję za kulisami. Łapię oddech, wracam do normalności.

Oburza mnie, jeśli ktoś mówi lekceważąco: „A co to za zawód? Potańczy się trochę, powie coś, pośpiewa…”. Nie da się go porównać z żadnym innym. Pracujemy na swoim ciele, emocjach – to musi kosztować. Dlatego jest tak piękny. Ale może też dlatego tylu ludzi go uprawiających ma problemy z powrotem do rzeczywistości? Proszę nie myśleć, że się żalę, nie! Tak jak nie skarżę się, że nie mam weekendów. Moja praca jest pracą usługową. Jak straż pożarna i pogotowie ratunkowe – mamy być w soboty, niedziele i święta – do usług.

Może to właśnie odpowiedź na zadane przeze mnie pytanie? Może chodzi o to, że za każdym razem tyle to kosztuje?

Tak. Ale aktorstwo jest też bujaniem ludzi. Paradoks polega na tym, że oszukiwanie musi być prawdziwe. W jednej ze scen pod koniec „Evity” tytułowa bohaterka udziela wywiadu. Mówi, że kocha naród i będzie za nim tęskniła. Grałam ją, siedząc w fotelu na proscenium, bardzo blisko publiczności. W pewnym momencie światło przenosiło się na inną część sceny, a ja widziałam widzów wyciągających chusteczki, wzruszonych, płaczących. I w duchu szalałam z radości, myśląc: „Yes, yes, yes!”. To było absolutnie perfidne, świadome wyciskanie łez. Na tym też polega ten zawód.

„Evita”, reż. M. Kochańczyk, archiwum Teatru Rozrywki

Potrafi Pani dokładnie sterować reakcjami widzów?

Z tym bywa różnie. Ale jeśli coś jest dobrze zaplanowane i wyreżyserowane od początku do końca, jestem w stanie przewidzieć odzew ze strony oglądających i mieć z tego frajdę. Dlatego premiera jest tak stresującym doświadczeniem, ponieważ to wielka niewiadoma, pierwszy wieczór konfrontacji z widzem. Staramy się stworzyć jak najlepszy spektakl, ale nie wiemy, jaka będzie reakcja. Możemy tylko przypuszczać. Nie znoszę premier! Odbierają mi rozum. Głowa jak w imadle, oddech skrócony… Gdyby można było zacząć grać od trzeciego przedstawienia…?

Mówi Pani o sobie, że jest dzieckiem szczęścia. Dlaczego?

Przeżyłam wiele porażek, mam swoje problemy – jak każdy. Ale jeśli chodzi o życie zawodowe, naprawdę mam szczęście. Od początku teatralnej drogi spotykałam fantastycznych ludzi – a to oni są najważniejsi. Mówili, że zagram to czy tamto. Ja naprawdę nie przyłożyłam do tego ręki. Nie zabiegałam, nie błagałam, nikogo nie szantażowałam. Jedynie w dzieciństwie ubzdurałam sobie, że będę pracować w teatrze.

Proszę opowiedzieć, jak to się zaczęło?

Mam kilka wspomnień – migawek… Jako kilkuletnie dziecko byłam prowadzana za rączkę do kościoła. I wiele razy, będąc tam, dostawałam po głowie – że patrzę nie tam, gdzie trzeba, i nie wtedy, kiedy trzeba. A mnie tak bardzo interesowało, co oni tam robią! Nie miałam pojęcia o teatrze, ale kościelna teatralizacja – dymy, gesty, światła – niezmiernie mnie intrygowała.

W domu nie mieliśmy telewizora, tylko odbiornik radiowy, i wspólnie słuchaliśmy audycji, np. „Podwieczorku przy mikrofonie”. Jako chorowita siedmiolatka trafiłam do szpitala, w którym spędziłam prawie całą pierwszą klasę. Jedna z koleżanek miała duże tekturowe pudło, w którym dostała jakąś paczkę. Zrobiłam z niego radio i prowadziłam programy dla dziewczynek z oddziału.

W podstawówce pan od muzyki, jednocześnie dyrektor szkoły, kazał mi przyjść na zajęcia chóru i od razu postawił mnie przed chórem. Założył dla mnie zespół „Wisusy”. Było w nim sześciu chłopaków i ja.

W ogólniaku zarzuciłam śpiewanie, za to zajęłam się wierszykami. Brałam udział we wszelkich możliwych konkursach. Zamek Książąt Pomorskich w Szczecinie, w którym odbywały się konkursy recytatorskie, stał się prawie moim domem.
Z głową naładowaną tymi piosenkami, wierszykami, wiedzą o teatrze – co ja mogłam chcieć robić?

„Pastorałka”, reż. M. Broniewska, archiwum prywatne M. Meyer

Trafiła Pani do Teatru im. Stefana Jaracza w Olsztynie.

Tak. Moje pierwsze zadanie aktorskie polegało na wniesieniu tacy na scenę i powiedzeniu „Dzień dobry”. W drugiej sztuce miałam do wypowiedzenia dwa zdania. Potem Maryna Broniewska, nieżyjąca już wielka reżyserka i choreografka, asystentka Leona Schillera, postanowiła, że będę Matką Boską w „Pastorałce”. Przed premierą dostałam od niej poświęcony medalik. Opiekowała się mną, mówiła, że pewnie nie dojadam, i zabierała do cukierni. Fakt, jako adeptka zarabiałam marne pieniądze. Z kolei suflerka z teatru dała mi pierwszy kufer na szminki. Mam go do tej pory, chociaż przeżył już swoje. Znowu mówię o ludziach. Ale taka jest prawda, dzięki nim tak się wszystko układało. Jak już mówiłam wcześniej – nie miałam z tym nic wspólnego (śmiech).

Poza talentem.

I pracą. Są ludzie niezwykle utalentowani. Ja mam taki sobie talent, ale jestem bardzo pracowita. Wszystko muszę mieć zaplanowane. Gdy przyjdzie premiera, a paraliżująca trema pozbawi mnie rozumu, pozostanie wyćwiczenie „na małpę”. I zrobię, co należy.

Tylko przez grzeczność nie zaprzeczę temu, co mówi Pani o swoim talencie. Wróćmy zatem do ludzi na początku drogi teatralnej.

W Olsztynie byłam „teatralnie zielona”. A Wacław Rybczyński, wielki aktor w podeszłym już wtedy wieku, zostawał po próbie, kazał brać egzemplarz scenariusza i siedział ze mną nad tekstem. Uczył, jak zapisywać informacje – w którą stronę idę, co robię. Podobnie wspaniały Stefan Burczyk – przy „Ślubach panieńskich” omawiał ze mną każdą kropkę i pauzę. To było niezwykłe! Inni starsi aktorzy, zamiast iść do bufetu czy na papierosa, zostawali ze mną i mówili: „Próbuj, bo kiedy my zagramy, ciebie nie będzie. A chcemy, żebyś była! Musisz być jak najlepsza, żebyśmy mieli z kim grać!”.

Cudowna choreografka Teresa Kujawa uczyła mnie, jak biegać, siadać, odwracać się, trzymać rekwizyt. Podczas przygotowań do sztuki „Zielony gil” pokazywała, jak chodzić w kostiumach klasycznych, uczyła pracy z wachlarzem. Przy okazji pracy nad „Cydem”, w którym mieliśmy zwiewne, pełne powietrza kostiumy, pani choreograf z Teatru Wielkiego w Warszawie nauczyła mnie, jak „płynąć” przez scenę, gestykulować, by taki kostium długo istniał. Henryk Konwiński, kolejny choreograf, podpowiadał mi gesty na wyrażenie takiego czy innego stanu. To, czego wtedy się nauczyłam, procentuje do teraz.

Znalazła się Pani w gronie adeptów wytypowanych z całej Polski, którzy trafili na miesięczne warsztaty teatralne w Krakowie.

Rzeczywiście, zorganizowano rodzaj takiego teatralnego kursu pod patronatem Ministerstwa Kultury i Sztuki dla kilkunastu adeptów z różnych teatrów. Od bladego świtu do nocy mieliśmy zajęcia z wybitnymi specjalistami z PWST – Danutą Michałowską, Anną Polony, Zofią Więcławówną, Jerzym Golińskim. A ja bardzo chciałam się uczyć! Toteż ten miesiąc skondensowanej pracy w krakowskiej szkole, czerpanie z  legend, zdobywanie wiedzy – był fantastycznym okresem.

Jako adeptka musiała Pani zdać egzamin.

Zdałam dwa: zarówno aktorski, jak i z piosenki estradowej – oba u profesora Aleksandra Bardiniego. Kiedy przyniosłam dokumenty do Ministerstwa Kultury i Sztuki, które organizowało egzaminy, pani w sekretariacie nakrzyczała na mnie: „Dziecko! Ty się zdecyduj, co chcesz robić! Tam siedzą poważni ludzie!”. Może powinnam jej potem pokazać oba dyplomy? (śmiech). Ale ta dwoistość duszy jest we mnie od zawsze.

W 1981 roku wygrałam Przegląd Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. Wtedy zaczęłam współpracę z Estradą Olsztyńską. Pojawił się pomysł, bym przez jakiś czas nie grała i by przygotować mi repertuar do występów solowych. Odmówiłam, bo nie chciałam rezygnować z brania udziału w spektaklach. Miałam też propozycję współpracy z bardzo znaną wówczas orkiestrą i popularnymi wokalistami. Na nią z kolei nie zgodził się dyrektor olsztyńskiego teatru.

Jako młoda artystka, chociaż już ze sporym doświadczeniem, trafiła Pani na Śląsk.

Najpierw do Teatru im. S. Wyspiańskiego, w którym udało mi się zagrać piękne dramatyczne role, jak Ofelia, Szimena w „Cydzie” czy Albertynka w „Operetce”. Ale śpiewanie nie pozwoliło o sobie zapomnieć. Trzy razy byłam w Opolu. I właśnie na jednym z opolskich festiwali podszedł do mnie Dariusz Miłkowski, dyrektor Teatru Rozrywki. Powiedział, że jest „taki jeden reżyser” Marcel Kochańczyk, i planuje nową sztukę, do której bym pasowała. Nie zapomnę chwili, gdy Marcel przyszedł do małego bufetu w Śląskim, wypełnił go właściwie swoją osobą i zaproponował mi przesłuchanie. Zagrałam w Rozrywce gościnnie – najpierw w „Huśtawce”, potem w kolejnym przedstawieniu… Po jakimś czasie uznano, że dość już tych gościnnych występów, zaproszono mnie do zespołu – i jestem.

Wiele lat temu mówiła Pani, że „wyrosła” z większości ról w musicalu – a jednak one wciąż Panią znajdują. O jakiej roli marzy artystka, która zagrała chyba wszystkie największe?

O żadnej – bo nigdy nie marzyłam. Nie śniła mi się ani „Evita”, ani „Cabaret”, ani „Jesus Christ Superstar”, ani inne. Kiedy udzielałam tamtego wywiadu, nieco się obawiałam, że do niektórych ról już nie pasuję, a do innych jeszcze nie dojrzałam. Ale wtedy pojawił się „Upiór z Canterville”, „Młody Frankenstein”, „Sweeney Todd”, potem płynnie przeszłam do „Bulwaru Zachodzącego Słońca”, „Zakonnicy w przebraniu”, „Harolda i Maude”. No nie mówiłam, że mam szczęście?! (śmiech).

Wcieliła się Pani w wiele znaczących, znanych postaci – jak Evita, Marlena Dietrich, Hanka Ordonówna. Czy jest wśród współczesnych kobiet taka, którą chciałaby Pani stać się na scenie?

Te, na których mi zależało, zagrałam i „wyśpiewałam”, jak wspomniane przez panią, a także Judy Garland, Josephine Baker. Do pewnego stopnia nasyciłam się tą działalnością. Trzeba mieć świadomość, że wszystko ma swój czas i pewnych rzeczy już się nie zrobi. Cieszę się z nowych wyzwań – tak było np. w przypadku „Harolda i Maude”. Ale ten zawód bardzo eksploatuje człowieka, zarówno emocjonalnie, jak i fizycznie. Ponieważ tak bardzo spalam się w trakcie każdego przedstawienia, mój organizm coraz częściej daje znać: „Już nie mogę, daj mi spokój”. Na biologię nic się nie poradzi.

„Harold i Maude”, reż. T. Man, fot. A. Wacławek

Kiedy rozmawiałam z panią dyrektor Teatru Rozrywki, Aleksandrą Gajewską, powiedziała: „Żeby zrobić „Harolda i Maude”, trzeba mieć przede wszystkim Maude. I my ją mamy” – myśląc o Pani. Czy Panią też ta postać od razu przekonała?

Z tą wariatką kompletną od samego początku poczułam absolutną jedność. Podoba mi się w niej, że tak konfabuluje, iż na dobrą sprawę nie wiemy o niej niczego. Rzeczywiście jest hrabianką czy zwykłą kloszardką? Miała męża czy nie? Jej spotkanie z Haroldem było przypadkowe czy je zaplanowała? W takim kontekście także zakończenie przestaje być jednoznaczne.

W każdą postać, którą się gra, trzeba uwierzyć. Przekonać zarówno siebie, jak i widza, że ma ona na swoje postępowanie jakieś uzasadnienie. Tak było również z Maude. Oprócz tego stoję po tej samej stronie, co ona, jeśli chodzi o chronienie wszelkich istot żywych: ptaków, roślin… Trudna była dla mnie za to relacja mojej bohaterki z Haroldem. Co prawda gdzieś z tyłu głowy miałam powieść Williama Whartona „Spóźnieni kochankowie”, ale i tak broniłam się na wszelkie sposoby, dbając, żeby pierwiastka kobiecego było jak najmniej.

Kulturowo akceptuje się relacje mężczyzny z dużo młodszą kobietą, a te w drugą stronę uważa za niestosowne…

To prawda. Ale mimo wszystko chciałam, by jak najwięcej pozostało niedopowiedziane.
Jeszcze bardziej z własnej strefy komfortu musiałam wyjść w „Bulwarze Zachodzącego Słońca”. Moja bohaterka kupuje sobie człowieka, co jest absolutnie nie do przyjęcia i niesmaczne. Wiem, że takie miało być – on się sprzedał, Norma go kupiła. Ale przyznam, że sceny emablowania Joego Gillisa były dla mnie bardzo trudne. Trzeba było w takich momentach dużej zawodowej kultury ze strony kolegów, by mnie emocjonalnie nie zamknąć. Na szczęście mogłam na nich liczyć.

Wspominała Pani wcześniej o rolach, które gra się przez lata.

To może jeszcze dodam, że czasem bywa zabawnie. Pewnego dnia podczas kolejnego spektaklu „Skrzypka na dachu” dostrzegłam, że dawno już nie jestem tą chudą dziewczyną, którą byłam, a mojemu koledze grającemu Perczyka pięknie wystaje znad paska brzuch (śmiech). Powiedziałam wtedy panu dyrektorowi: „Wszystko można o nas powiedzieć, tylko nie to, że on jest młodzieńcem, a ja dziewczynką. Zdejmij nas z tych ról, proszę!”. Podobnie było z Marią Magdaleną. Gdy zaczęłam wyglądać bardziej na matkę Maćka Balcara niż osobę z jego kręgu towarzyskiego, stwierdziłam, że za chwilę niczym nie da się uzasadnić tego, że chodzę po scenie. Za to Matkę Przełożoną w „Zakonnicy w przebraniu” mogę grać jeszcze długo, o ile warunki wokalne pozwolą, a „Harolda i Maude” to i do bardzo późnej starości (śmiech).

„Cabaret”, reż. M. Kochańczyk, archiwum Teatru Rozrywki

W „Cabarecie” wyreżyserowanym przez Jacka Bończyka gra pani Fräulein Schneider. Jakie to doświadczenie – grać w spektaklu, w którego poprzedniej inscenizacji przez tyle lat wcielało się w inną rolę?

Nie spodziewałam się, że jeszcze wrócę do „Cabaretu”, toteż bardzo się cieszę, że gram Fräulein Schneider. Ale mogłabym na pstryknięcie palcami wejść w rolę Sally Bowles, którą kreowałam przez dziesięć lat.  Nadal trudno mi się odnaleźć w nowej wersji. Absolutnie nie mówię, że jest gorsza, tylko tak zupełnie inna! Nie wolno ich porównywać, bo świat się zmienił, kontekst jest odmienny. Wspaniała Wiola (Wioleta Malchar-Orynicz) gra inaczej, bo młodzi ludzie dziś się inaczej zachowują i ona to w swojej kreacji pokazuje. My byliśmy bardziej koturnowi, graliśmy, jak to się mówi, do trzydziestego rzędu. Uwielbiam Frania (Kamil Franczak) jako Mistrza Ceremonii, ale to jasne, że Jacenty (Jędrusik) będzie ze mną do końca świata! Inscenizacja Marcela Kochańczyka była dla mnie pierwsza – i tego się nie zmieni. To jak pierwsza miłość, której nie można wymazać z pamięci.

Często Pani podkreśla, że wyrosła z dramatu. Są osoby, które uważają teatr muzyczny za „mniej ważny” niż dramatyczny. Jak Pani to ocenia?

To zależy, jak my będziemy do tego podchodzić. Jeżeli skupimy się tylko na śpiewaniu nut, pokazywaniu, że mamy piękny głos, a nie pójdzie za tym całościowe potraktowanie roli – wcale nie będzie mnie dziwić takie podejście części publiczności.

A Pani od czego zaczyna pracę nad rolą?

Od zadania sobie pytania: „Po co?”. Po co wychodzę na scenę? Nie chodzi o to, by ładnie się zaprezentować – to przepis na katastrofę. Kiedy robiłam swoje recitale i wybierałam piosenki, zawsze pytałam siebie, dlaczego chcę tę czy inną zaśpiewać. W utworze musi być przynajmniej jedna myśl, którą chcę widzowi przekazać, zdanie, które może go poruszyć, rozśmieszyć.

Tak samo jest z rolami. Podam przykład Marii Magdaleny z „Jesus Christ Superstar”. W przedstawieniu ma do zaśpiewania solówkę, zbiorówkę, duet – i tyle. Jednak po scenie nie chodzi duet czy solówka, a człowiek; kobieta, która kogoś lubi, a kogoś innego nie, która cierpi, wzrusza się, czegoś pragnie, chce coś załatwić.

Każdą rolę traktuję jak stricte dramatyczną. Zaczynam od konstruowania postaci. Uczę się tekstu, dodaję nuty, bo postać trzeba zmieścić w pauzach, kropkach. Ale najpierw musi być człowiek. Inaczej pozostaną pozbawione wartości przejścia po scenie i puste śpiewanie.

Które role były dla Pani największym wyzwaniem?

Może odpowiem nietypowo, ale wszystkie. Każda nowa sztuka, zwłaszcza muzyczna, jest sprawdzianem. To nie tak, że nauczyłam się robić określony model butów i mogę go wytwarzać przez następne kilkadziesiąt lat. Każde przedstawienie to inna muzyka, kompozytor, temat, reżyser. Za każdym razem zaczyna się pracę właściwie od nowa.

„Sweeney Todd. Demoniczny golibroda z Fleet Street”, reż. A. Bubień, fot. archiwum Teatru Rozrywki

Chociaż muszę przyznać, że szczególnym doświadczeniem była praca nad „Sweeneyem Toddem”. Przy okazji tego tytułu pierwszy raz spotkałam się z muzyką Stephena Sondheima. Teraz kocham go bezgranicznie, ale wtedy jego twórczość była dla mnie zupełnie karkołomnym przedsięwzięciem, którego nie rozumiałam, a mój organizm nie chciał przyswoić. Reżyser był fantastyczny, miałam wokół cudownych kolegów, zbudowałam postać Nellie Lovett, jednak zupełnie nie potrafiłam opanować warsztatu muzycznego. Jestem obyta z muzyką, ale nie mam formalnego wykształcenia w tym kierunku. Wydawało mi się, że ten facet bierze jakieś nuty w garść, rzuca je na pięciolinię, i tam, gdzie upadną, pozostają. Byłam przerażona. Aż jedna z korepetytorek zaczęła mi objaśniać: „Zobacz, nuta, którą śpiewasz, współgra z tym klarnetem, z tamtą wiolonczelą, To łączy się tym, a tamto z tamtym”. Dopiero wtedy zaczęłam tę muzykę smakować.

Co jest najpiękniejsze w spotkaniu w widzem?

Brawa na koniec (śmiech). Te „moje” pośród zbiorowych to jakieś dwadzieścia sekund, więc trzeba się szybko napawać i ładować akumulatory! Jeśli ktoś mówi, że nie zwraca na nie uwagi, że dla niego docenienie ze strony publiczności nie jest ważne – buja jak nic! Przecież my pracujemy dla widza, a to, jak nas odbiera, jest niezmiernie istotne! Ściemnianie, że komuś nie zależy na sławie, na popularności, jest bujdą na resorach!

Pamiętam pewien koncert w Krakowie na początku lat osiemdziesiątych. Współpracowałam wtedy z Estradą Olsztyńską, śpiewałam z grupą Ex i Stefanem Brzozowskim, a ludzie jeździli za mną po całej Polsce – chociaż w przestrzeni publicznej nie istniało nawet słowo „fan”. Po koncercie od jednej z widzek dostałam puderniczkę w pięknym haftowanym pokrowcu. Prosiła, bym ją wzięła, bo bardzo chciała mi coś podarować, a nie miała nic innego. Miałam tę puderniczkę przez lata. Bardzo doceniam takie rzeczy.
Lubię też, gdy ktoś mnie przypadkiem złapie na ulicy (a ja nie wyglądam wcale jak artystka, tylko jak pomoc domowa) i mówi: „Pani Mario, piękne przedstawienie, pięknie pani zagrała!”. Jestem wtedy prawie bliska łez!

Opowiem o jeszcze jednej sytuacji. Oto po „Evicie” ktoś pozwolił dwóm młodym dziewczynom przyjść do garderoby. Było już na tyle późno, że zdążyłam zdjąć kostium i perukę, zmyć większość makijażu. Obok mnie siedziały cztery koleżanki. Te dziewczyny weszły do garderoby… i stanęły zupełnie skonsternowane. Przebiegały wzrokiem od jednej twarzy do drugiej, potem jeszcze raz. Wreszcie spojrzały znów na mnie i ze szczerym zdumieniem zapytały: „To paaani?”. Ledwie mnie rozpoznały. To była jedna z najpiękniejszych recenzji (śmiech).

Zdarzało mi się pytać młodych aktorów, czego się uczą od bardziej doświadczonych artystów. A co Pani dają spotkania z młodszym pokoleniem?

Mówiłam o tym, że kiedy zaczynałam pracę w olszyńskim teatrze, znaleźli się wokół mnie ludzie, którzy chcieli mi pomagać. Stąd mój odruch, by się odwdzięczyć, oddać to, co dostałam. Jeśli ktoś ma w sobie ogień i mojej pomocy chce – robię, co mogę, wskazuję drogę, jestem opiekuńczym duchem. Jeśli ktoś ma tę iskrę, jednak nie życzy sobie mojego wsparcia, myślę: „Radź sobie sam, nie będę strzępić jęzora!”. Ale się wkurzam, bo mogłabym pomóc. A czasami ktoś jest średnio zdolny i nie przejawia nic poza uwielbieniem samego siebie – wtedy nie pomagam.

Dostrzega Pani jakieś podobieństwo między młodym pokoleniem artystów a Panią z czasów, gdy rozpoczynała pracę?

U niektórych widzę ten sam ogień i zapał, które ja miałam, ten sam głód zdobywania wiedzy. U innych te cechy są ukryte. Świat stał się bardziej konsumpcyjny, na pokaz, może dlatego wolą je schować? Ale bywają też młodzi, którzy sprawiają wrażenie, jakby zjedli wszystkie rozumy: „Przecież ja już wszystko wiem, czytałem w necie, widziałem!”. Człowiek robi się przy nich całkiem mały i zupełnie niepotrzebny. Nie chcę nikogo skrzywdzić moją wypowiedzią – ale i tak bywa.
Musical kocha osobowości. Ktoś wyjątkowy, charyzmatyczny przyciąga wzrok widza nawet wtedy, kiedy na scenie dzieje się mnóstwo innych rzeczy. Mówi się wtedy, że ma „to coś”. Ale „coś” musi być poparte pracą.

Gdyby miała Pani wskazać jedną cechę, która powinien posiadać artysta, aktor teatralny – co by to było?

Zdrowy żeby był! Do tego zawodu potrzebna jest niewiarygodna kondycja, bo to ciężka fizyczna harówa. Potrzebna przeogromna odporność psychiczna, bo jesteśmy ciągle wystawieni na ocenę publiczności. Po premierach przychodzi prasa, chlaszcze nas, recenzje mogą nas zmieść w ciągu chwili, a my się musimy podnieść, by grać dalej. I potrzebna jest pasja, ogień, o których mówiłam. To wszystko.

Fot. P. Brodziński

Jak zachowuje Pani równowagę między blaskiem sceny a zwykłym życiem?

Na scenie staję czterdziesty szósty rok. I jak już się na niej nawyglądam, naprzebieram, nagram – na co dzień chcę być normalnym człowiekiem. Podczas tych lat pracy miałam okazję spotykać i obserwować naprawdę wielkich ludzi – aktorów, światowej sławy muzyków, śpiewaków. Byli niesłychanie skromni. Nie zwracali na siebie uwagi, spokojnie czekali na swoją kolej. Od pokazywania się jest scena.

Zdarza się, że pozwalam sobie na jakieś uwagi. Wtedy mówi się, że Maryśka gwiazdorzy. Ale to nie gwiazdorzenie. Jeśli umówiliśmy się, że coś mamy dziś zrobić i ja na to liczę, a to się nie wydarza, jestem na maksa wkurzona. Jeśli nauczyłam się tekstu, wymagam, by inni też go umieli. To nie żadne fochy, tylko szacunek dla czasu i pracy drugiego człowieka.

Jakie znaczenie ma teatr współcześnie? Nazwała go Pani kiedyś „dobrą, mądrą magią”.

Ludzie chodzą i będą chodzić do teatru, bo emocje w nim są zupełnie wyjątkowe, inne niż w kinie czy przy lampce wina. Tak, jest w nim magia. Ale w ogóle takie pytania zwalają mnie z nóg. Dziś rano przy kawie zastanawiałam się, czy będę mogła pani opowiedzieć coś ciekawego. Dobrze, że rozmawiamy o kwestiach związanych z moją pracą, mam się do czego odnieść. Jednak nie czuję się odpowiednią osobą, by udzielać odpowiedzi na tak postawione, prawie filozoficzne pytania. Nie lubię, jak ludzie się wymądrzają i sama wymądrzać się nie chcę. Co mam odpowiedzieć, jak nic nie wiem? Jestem od tego, by robić swoje.

Serdecznie dziękuję Lidii Kanclerz za życzliwość i pomoc w realizacji wywiadu, a także Łukaszowi  Skrzypeckiemu – za pomoc, życzliwość, poświęcony czas i cierpliwość.

Serdeczne podziękowania dla pani Aliny Sabudy za udostępnienie zdjęć.  

Zaszufladkowano do kategorii WYWIADY | Otagowano , , , , , | Dodaj komentarz