„Miss Saigon” Claude’a-Michela Schönberga i Alaina Boublila nie przez przypadek zajmuje trzynaste miejsce pośród najdłużej granych musicali zarówno na Broadwayu, jak i West-Endzie. Ma wszystkie elementy, które jako przebój go konstytuują. W warstwie muzycznej – wielki rozmach i siłę fragmentów orkiestrowych, podniosłe utwory zbiorowe, piękne partie solowe oraz duety, których linia melodyczna pozostaje w pamięci. Libretto – o miłości, odwadze, rozpaczy, wytrwałości, poświęceniu – angażuje emocjonalnie od pierwszej do ostatniej minuty, a losy bohaterów na tle wielkich wydarzeń historycznych nie są ani przez chwilę obojętne.
Nic więc dziwnego, że Teatr Muzyczny w Łodzi zdecydował się na zrealizowanie tego musicalu. Tym bardziej, że gatunek stał się ostatnio jeszcze bardziej popularny, a wśród widzów wyrosło kolejne pokolenie, które nie miało okazji oglądać klasycznej już inscenizacji Romy z 2000 roku.
Zgodnie ze słowami kompozytora inspiracją dla musicalu była czarno-biała fotografia prasowa zrobiona w amerykańskiej bazie lotniczej w 1975 roku. Nie da się jednak też ukryć podobieństwa do libretta opery Giacomo Pucciniego „Madame Butterfly”. Akcja rozgrywa się w innym miejscu i czasie, postacie nazywają się inaczej, ale naprawdę istotną różnicą jest to, że dla bohatera opery kurtyzana, którą spotyka, od początku jest tylko zabawką…
Pierwsza scena „Miss Saigon” ukazuje ledwie ubrane, uśmiechnięte, roztańczone dziewczyny. Jesteśmy w Dreamland – klubie nocnym prowadzonym przez Szefa. Neonowy raj to w istocie piekło kobiet. Ich los jest nie do pozazdroszczenia. Są przedmiotami wystawianymi na sprzedaż, pięknymi lalkami kupowanymi razem z alkoholem przez amerykańskich żołnierzy. Marzą o tym, by się stąd wyrwać. Gdy jednak któraś z nich – jak Gigi – odważy się wypowiedzieć swoje marzenie na głos, zostaje bezceremonialnie sprowadzona na ziemię. W takie miejsce trafia Kim – osierocona siedemnastolatka z prowincji. Jako dziewica jest przez chwilę cennym skarbem – któryś z żołnierzy zapłaci na nią więcej. John kupuje noc z nią swojemu przyjacielowi – Chrisowi. Ten na początku odmawia. Czuje niesmak, słysząc dziewczynę, która recytuje wyuczoną formułkę, że go lubi – a przecież widzi go pierwszy raz. Ostatecznie przystaje na jej prośbę, by z nią pójść. Zdaje sobie sprawę, że jeśli nie on, to będzie ktoś inny, może bardziej pijany i brutalny, a ona zostanie ukarana za to, że nie dość się starała. Jedna noc zmienia wszystko. Amerykański chłopak, który już myślami był w domu, którego w Wietnamie nic nie trzymało – nagle znajduje kogoś, kogo chce chronić.
A to przecież tylko początek historii. Jest rok 1975, Amerykanie ewakuują żołnierzy z Sajgonu, u jego bram stoją już komunistyczne wojska. Za chwilę nowa władza zacznie wprowadzać swoje porządki.
Łódzką inscenizację zobaczyłam dwa razy. Po spektaklu listopadowym miałam zastrzeżenia do kwestii technicznych, które wpłynęły na odbiór całości. Odniosłam wrażenie, że (szczególnie na początku) artyści na scenie nie do końca słyszą muzykę (ze względu na powiększony skład orkiestry nie znajduje się ona w orkiestronie, ale w osobnym pomieszczeniu). Być może te właśnie problemy spowodowały, że niektóre utwory zrobiły na mnie mniejsze wrażenie, niż oczekiwałam.
Na szczęście za drugim razem wszystko znalazło się na swoim miejscu.
Sylwię Banasik znam przede wszystkim jako wyjątkową wokalistkę o pięknym, silnym głosie. W „Miss Saigon” wyśpiewała bez wysiłku całą gamę uczuć, od delikatnych fraz w „Księżycu i słońcu” po dramatyczne „Za ciebie swoje życie dam” czy recytatywy na granicy krzyku w „Pokoju 317”. Zagrała też bez jednego fałszu wszystkie emocje swojej postaci – a przecież główna rola żeńska jest niełatwa pod każdym względem. Kim w jej interpretacji tylko przez chwilę pozostaje zagubioną dziewczynką z prowincji. Bardzo szybko odrabia lekcję bezdusznego miasta. Wie, że nikt nie będzie się nad nią litował. Musi przetrwać. Wykazuje się stanowczością, siłą i konsekwencją. Nie ma w niej fałszywej nieśmiałości. Pragnie miłości, bliskości, tego, by ktoś się o nią troszczył – i nie boi się po to sięgnąć. W czasie ewakuacji walczy jak lwica, by dołączyć do ukochanego. A to tylko zapowiedź determinacji, którą wykaże się jako matka małego Tama. Kiedy podejmuje ostateczne decyzje – wiadomo, że nie mogła postąpić inaczej. Jest w takim miejscu, że już nie ma gdzie się wycofać. W listopadzie Tamem był Olgierd Moszyński, w styczniowym spektaklu – Patryk Staszewski (obaj swoją drogą niezwykli i chwytający za serce). Ciepło i serdeczność między chłopcami i aktorką były niemal namacalne.
Chrisa poznajemy jako zbuntowanego chłopaka, który dostrzega, że wojna prowadzi donikąd, powoduje otępienie i zezwierzęcenie. Nie ma ochoty w tym dłużej uczestniczyć. Dziewczyna, z którą zetknął go los, zaczyna w nim budzić czułość i jakiś rodzaj odpowiedzialności. Nie chce, by dzieliła smutną dolę koleżanek z klubu. To dlatego proponuje, by z nim zamieszkała. Jan Traczyk wiarygodnie pokazuje początkowe kipiące emocje młodego żołnierza, a potem jego wyciszenie. W wielu scenach buduje rolę drobnymi gestami (jak przytulenie dłoni Kim do piersi podczas pierwszego tańca). Jego Chris jest opiekuńczy, czuły, wręcz szlachetny. Ale oboje potrafią też oddać namiętność i żarliwość niespodziewanego dla swych bohaterów uczucia. W „Dlaczego” subtelny liryzm miesza się z dramatyzmem, a duety „Księżyc i słońce” oraz „Ostatnia noc świata” należą do najpiękniejszych fragmentów musicalu.
Czy Wietnamkę i Amerykanina połączyła miłość? Czy przetrwałaby, gdyby dane im było pozostać razem? Być może nie (dalszy ciąg podobnej historii prezentuje np. film „Pomiędzy niebem i ziemią” Olivera Stone’a). Ale w tym momencie, pośród brudu wojny, Kim i Chris odnajdują w tym drugim okruchy niewinności i szczerości, nieskażonego piękna. Uczucie pozwala im ocalić człowieczeństwo.
Miałam po pierwszej wizycie w teatrze sporo wątpliwości co do tego, czy mężczyzna nie za szybko „pociesza się” po powrocie z Wietnamu. Są jednak sceny, które go niejako usprawiedliwiają – nocne koszmary, sekwencja ewakuacji i dramatyczne działania, by odnaleźć Kim, wreszcie ostatnia scena musicalu – dojmująca do szpiku kości i pozostawiająca gulę w gardle długo po jego zakończeniu.
Ellen jest bohaterką, którą się rozumie i której się współczuje. Po nocach słyszy, jak jej mąż w koszmarach powtarza imię innej; nie ma dostępu do jego tajemnicy. Wreszcie dowiaduje się, że ma on syna, i – co najgorsze – kochał jego matkę. Wszystko, co było pewne w jej życiu, znika. A przecież to Ellen uratowała Chrisa przed nim samym, kiedy wrócił złamany z Wietnamu. Jest dobra i szlachetna. Obchodzą ją losy dziecka, którego nie zna – sama pragnie być matką. Ale jednocześnie obawia się, co zrozumiałe, spotkania męża z kobietą z przeszłości.
W tej roli zobaczyłam Edytę Krzemień i Agnieszkę Przekupień. Wokalnie obie pokazały ogrom swojego talentu, piękne „Może” w wykonaniu jednej i drugiej zabrzmiało rozdzierająco. Chyba jednak Agnieszce bardziej uwierzyłam jako zakochanej kobiecie. Jej Ellen była blisko Chrisa, jej uczucie sprawiało wrażenie bardziej namacalnego.
Wśród ról drugoplanowych wybija się Marcin Sosiński. Widziałam go po raz pierwszy w listopadzie i cieszę się, że za drugim razem również na niego trafiłam. Tworzy postać antagonistyczną wobec „dobrego” Chrisa, z założenia negatywną, ale wydobywa z niej o wiele więcej. Thuy, ubogi wieśniak, który awansuje i zostaje komisarzem, jest szczerze oddany nowej władzy. Tym trudniejsze jest dla niego uczucie do Kim, bo musi wybierać między nim a obowiązkiem. Thuy kocha dziewczynę, a decyzja o zaręczynach, którą podjęli kiedyś ich rodzice, jest dla niego świętością. Z czasem jego miłość robi się coraz bardziej maniakalna. Staje się mu do pewnego stopnia obojętne, czy Kim odwzajemnia jego uczucia. Jest w stanie zaakceptować fakt, że miała romans z innym, o ile zniknie „dowód”. Aktor rysuje Thuya z rozmachem, przydając pryncypialnemu komisarzowi nutę szaleństwa. W swojej obsesji jest przerażający. Aż żal bierze, że twórcy zdecydowali scenę nocnego koszmaru zrealizować tak, a nie inaczej. Jestem przekonana, że Marcin Sosiński na żywo na scenie zrobiłby z niej perełkę.
Jeśli chodzi o męskich bohaterów, Szef jest niewątpliwie najbardziej barwną postacią musicalu, intrygującą i pełną smaczków. To człowiek-karaluch, jest w stanie przetrwać w każdych warunkach i każdemu przyznać rację. Dlatego „czasy się zmieniają”, ale on „zawsze jest w komisjach”. Chce tego samego, co dziewczyny z jego klubu – uciec do lepszego świata. I żeby zrealizować swój amerykański sen, nie cofnie się przed niczym. Jest bohaterem negatywnym, wykorzystującym kobiety w dramatycznej sytuacji stręczycielem, jednak trudno go całkowicie nienawidzić. Kiedy próbuje wydusić pieniądze od amerykańskich turystów – kibicuje mu się właściwie wbrew sobie. Jego wizerunek ociepla też relacja z Tamem – wydaje się nie do końca wykalkulowana. Grający Szefa Tomasz Steciuk i Robert Rozmus mają świetny kontakt z odtwarzającymi rolę chłopca młodymi aktorami. I chociaż to Steciuk jest Szefem moich marzeń (gdybym o kimś takim kiedykolwiek marzyła), to o Rozmusie nie powiem złego słowa. Ten drugi, tworząc postać, wybrał tony mniej mroczne, lekkie, komediowe. Steciuk jest w każdym calu „bardziej” – bardziej przewrotny, perwersyjny, bezczelny, cyniczny, bezceremonialny. Fascynuje każdym gestem i ruchem. Obaj robią na scenie show, które jest kontrapunktem do dramatycznych wydarzeń, chwilą oddechu. Apogeum to „American Dream”, czyli baseballiści, cheerleaderki, motocykliści, girlsy i półgoła Statua Wolności – wytwory kiczowatej wyobraźni syna tatuażysty i dziwki.
Reżyser Zbigniew Macias zaprosił do współpracy wielu uznanych twórców. Za dekoracje i światło odpowiedzialny jest Grzegorz Policiński, który po raz kolejny wykazał się wyczuciem scenicznej przestrzeni. Podobała mi się piętrowość scenografii i realizacja oświetlenia, np. w utworze „Wciąż wierzę”, ukazującym najpierw samotnie siedzącą przed skromnym domem Kim, nieustannie marzącą o swoim żołnierzu, a potem mieszkanie Chrisa i Ellen. Interesująco została rozwiązana scena przy bramie ambasady. Wrażenie zrobił na mnie dźwięk i wykorzystanie reflektorów podczas lądowania helikoptera.
W „Miss Saigon” nie ma spektakularnych układów choreograficznych, może poza „Porankiem Smoka” z elementami akrobatyki czy wspomnianym już, w zamierzeniu tandetnym, „American Dream”. Ciekawy wizualnie jest pomysł „stopklatek”, wykorzystany m.in. podczas „Filmu z marzenia”. Spośród kostiumów Zuzanny Markiewicz najbardziej wyróżnia się piękna, świetlistobiała ślubna suknia Kim.
Jednak „Miss Saigon” to przede wszystkim spektakl „stojący” muzyką (orkiestra pod batutą Macieja Pawłowskiego wykonuje swoje zadanie na 100 procent) i artystami, którzy na scenie tworzą wiarygodne, przekonujące, poruszające kreacje. Cieszę się, że mogłam go zobaczyć – mam nadzieję, że nie po raz ostatni.
„Miss Saigon”, Teatr Muzyczny w Łodzi, 24 listopada 2019r., 11 stycznia 2020r.
Reżyseria – Zbigniew Macias
24 listopada 2019r.:
Kim – Sylwia Banasik
Chris – Jan Traczyk
Szef – Robert Rozmus
John – Daniel Kulczyński
Ellen – Edyta Krzemień
Thuy – Marcin Sosiński
Gigi – Ewa Spanowska
Tam – Olgierd Moszyński
11 stycznia 2020r.:
Kim – Sylwia Banasik
Chris – Jan Traczyk
Szef – Tomasz Steciuk
John – Daniel Kulczyński
Ellen – Agnieszka Przekupień
Thuy – Marcin Sosiński
Gigi – Ewa Spanowska
Tam – Patryk Staszewski