Pracowity i niezwykle aktywny; pochłonięty kolejnymi projektami artystycznymi. Nie ukrywa, że praca jest jego wielką pasją – kiedy o niej opowiada, błyszczą mu oczy.
Zapraszam do przeczytania rozmowy z Jankiem Traczykiem – wokalistą, kompozytorem, autorem tekstów, aktorem musicalowym znanym z głównych ról w „Metrze”, „Notre Dame de Paris”, „Pilotach”, „Miss Saigon” i „Aidzie”.
Gosia JG: Kiedy pojawiła się w Twojej głowie myśl, żeby robić to, co robisz?
Janek Traczyk: To był na pewno proces. Ziarno zostało zasiane w dzieciństwie. W moim domu sporo było tradycji związanych ze śpiewaniem, poza tym zawsze występowałem w jakichś przedstawieniach. Gdy miałem 14 lat, zagrałem w Teatrze Wielkim w operze dziecięcej „Pan Marimba” – to było bardzo emocjonujące wydarzenie dla takiego dzieciaka. A potem przyszła mutacja (śmiech) i trochę przestałem myśleć o muzyce. Ale w liceum to ziarno zasiane za młodu zaczęło kiełkować, chociaż jeszcze nie wiedziałem, co z tego będzie. Zacząłem pisać różne utwory i nagrywać je. Po cichu marzyłem, że zostanę kompozytorem. Nagrałem wtedy m.in. sześćdziesięciominutową kasetę (!) z muzyką relaksacyjną i drugą, w klimacie horrorów, pasującą do gier. Przydawała się, kiedy graliśmy z braćmi (śmiech). W szkole nie przyznawałem się, że coś tworzę, dzieliłem się tym tylko z jednym przyjacielem. Próbowałem grać na pianinie, uczyć się różnych znanych melodii. Zacząłem też nagrywać piosenki. A potem na rok trafiłem na bibliotekoznawstwo – chyba moi rodzice cały czas wierzyli, że będę robił coś normalnego (śmiech). W pewnym momencie stwierdziłem jednak, że chcę się zająć muzyką. Moja pani mentor, Maria Piekarek, która uczyła mnie wtedy gry na keyboardzie, powiedziała, żebym poćwiczył śpiewanie i próbował się dostać na Bednarską (Zespół Państwowych Szkół Muzycznych im. Fryderyka Chopina w Warszawie); że to może mi pomóc w przyszłości w dostaniu się na kompozycję. Jej słowa i działania bardzo podbudowały moje poczucie własnej wartości, to było wtedy ważne.
Podjąłem więc w końcu decyzję i po pierwszym zaliczonym roku z gracją rzuciłem bibliotekoznawstwo. A skoro tak, wiedziałem, że muszę się zająć muzyką zawodowo. To chyba był moment, że wszedłem w to na całego.
Zdarzyło Ci się żałować, że wybrałeś taką, a nie inną drogę?
Nigdy, absolutnie nigdy nie miałem takiego momentu. Nie przypomina mi się nawet najmniejsza wątpliwość.
Jakie wartości wyniesione z domu pomogły Ci w drodze artystycznej?
Wyniosłem z domu przede wszystkim przekonanie, że trzeba być dobrym człowiekiem. Ale mam wrażenie, że to mi nie pomaga w zawodzie (śmiech). Za mało dbam o swoje interesy. Czasem mi się wydaje, że w dzisiejszym świecie trudno być przyzwoitym człowiekiem…
W moim domu zawsze było takie podejście, że aby coś osiągnąć, trzeba na to ciężko pracować. Moja pani mentor również powtarzała, że dziewięćdziesiąt procent geniuszu to ciężka praca. Może bym dziś trochę inaczej te procenty rozłożył, ale przekonanie, że samo nic nie przyjdzie, mi zostało.
Czego nauczył Cię Teatr Buffo? Spędziłeś tam kilka lat.
To były moje pierwsze kroki na zawodowej, teatralnej scenie. W dużym stopniu tam zdobywałem sceniczne doświadczenie, które otworzyło mi drogę do kariery w musicalu, bo przecież nie miałem aktorskiego wykształcenia… ani, nie daj Boże, tanecznego (śmiech). W Buffo musiałem to wszystko robić, a ponieważ wychodziło mi tak, jak mi wychodziło, a szef był wymagający, nie omieszkał mi nieraz powiedzieć, co myśli na temat różnych moich poczynań scenicznych (śmiech). Na pewno zyskałem tam też grubą skórę, co mi później pomogło. To było bardzo piękne doświadczenie w wielu aspektach – chociażby granie głównej roli w „Metrze”. Wspominam wiele wspaniałych momentów i ludzi, ale były też chwile bardzo trudne.
Z jednej strony artysta jest osobą szczególnie wrażliwą, a z drugiej musi mieć bardzo grubą skórę…
To dwie kompletnie sprzeczne rzeczy, ale rzeczywiście tak jest. Na scenie uczymy się okazywać emocje, „wyrzucać” z siebie więcej i więcej. A z drugiej strony musimy być coraz twardsi, bardziej odporni. Dlatego chyba nieraz zdarzają się nagłe kryzysy, upadki. Wielu artystów, którzy dotarli naprawdę wysoko, nie radzi sobie z presją.
Ta odporność przydaje się chociażby podczas castingów… W tych do „Aidy” brało udział ponad 500 osób. Ostatecznie wybrano około 40. Jakie emocje towarzyszą wygranemu castingowi?
To są jedne z tych momentów, dla których żyję; pomijając te wszystkie wspaniałe rzeczy, które dzieją się potem na scenie. Widzisz, że długa, ciężka i żmudna praca, pot, krew i łzy wylane w salach prób czy w domu przy pianinie podczas ćwiczeń się opłaciły. Cała droga, którą się przebyło, nabiera sensu, ktoś to dostrzega, docenia. Zdaje się, jakby nagle wszystko we wszechświecie dążyło do tego momentu i skupiało się w nim. To są na pewno piękne i niezapomniane chwile.
I co dalej? Jak wyglądała praca nad musicalem?
Była ogromna. Od pierwszych prób „Aidy” do premiery minęło jakieś pięć miesięcy – mnóstwo czasu. Nie chcę, by ktoś mnie posądził o zarozumiałość, nigdy tak do niczego nie podchodzę, ale wiedziałem, że wokalnie ten musical jest w zakresie moich możliwości, byłem pewien, że dam radę. Jednak zdawałem sobie sprawę, że czeka mnie praca aktorska, w „Aidzie” jest dużo scen mówionych. Ostatni raz miałem takie w „Metrze”. Tego się nie mogłem doczekać od samego początku, bo to było wyzwanie. Na przykład wcześniej w „Pilotach” było sporo dużych scen grupowych albo pojawiałem się w towarzystwie trzech kolegów, albo śpiewałem piosenkę, więc jednak miałem dużo mniej takich doświadczeń.
Tutaj miałem też zupełnie inną postać do zagrania. Zawsze staram się odnaleźć w sobie pierwiastek mojego bohatera – i póki co mi się to udaje. Ale jednak, gdyby spojrzeć od strony takich codziennych zachowań, to jednak zdecydowanie bliżej mi do Jana z „Metra” niż do Radamesa. Z tym było mnóstwo pracy, ciekawej i jednocześnie trudnej, bo kierownictwo reżysersko-muzyczno-choreograficzne również jest wymagające. Ale myślę, że bardzo dużo się nauczyłem – i wciąż uczę – przy tym musicalu. Na scenie mogę eksperymentować, zmieniać, robić coś inaczej, po swojemu. Bardzo to kocham.
Są takie magiczne momenty, gdy któregoś dnia, zupełnie nie wiadomo czemu i z jakiego powodu, nagle czuję, że jest prawda w tym graniu, jakiej nie było wcześniej, że niektóre sceny zupełnie na nowo wybrzmiewają. Tworzy się prawie kosmiczna energia między postaciami. Warsztat, wyobraźnia, wrażliwość – wszystko razem kreuje nowe emocje i jakość. To są także chwile, kiedy czuję, jakbym dostawał nagrodę za to, na co tyle lat pracowałem, mam poczucie spełnienia.
Opowiedz o Radamesie.
Wydaje mi się, że jest dość wrażliwy. Ukrył się w skorupie, życie go zmusiło, żeby był twardzielem. Pewnie się tego nauczył i w jakimś stopniu się nim stał, skoro został dowódcą, a żołnierze go słuchają. Aida odsłania tę stronę jego natury, którą być może ukrywał, bo była postrzegana jako słabość, wcześniej się nie przydawała, np. w wykonywaniu obowiązków kapitana. Aida wydobywa z niego to, co lepsze, bardziej wrażliwe.
Którego ze swoich bohaterów najbardziej lubisz?
Nienawidzę tego pytania (śmiech). A serio – nie umiem na nie odpowiedzieć. Bardzo lubię ich wszystkich, każdy ma coś ciekawego do zaoferowania. Przy każdej z tych postaci miałem takie momenty, że czułem, jakbym się odrywał od rzeczywistości, był gdzieś indziej, zmieniał się w kogoś innego. Przypomina mi to czasy, kiedy byłem dzieckiem, bawiłem się w coś i naprawdę wierzyłem, że jakieś miejsce w domu staje się np. zamczyskiem. To trudne do opisania wrażenie, ale na scenie czasem też się pojawia.
Jak radzisz sobie z fragmentami spektaklu wymagającymi bliskości ze sceniczną partnerką, gdy masz świadomość, że z ciemności patrzy na Ciebie kilkaset czy nawet tysiąc par oczu?
Nie ma problemu (śmiech). To są często sceny – samograje, np. w „Miss Saigon”, tak napisane, że te emocje niosą, nie sposób ich nie grać całym sobą. A kiedy czuję, że to, co robię, jest dobre, fakt, że ktoś na mnie patrzy, napędza mnie dodatkowo, motywuje. Cieszę się tym i chcę być jeszcze lepszy.
Gorzej jest z takimi, w których coś mi nie wychodzi i muszę się przełamać. Tak było w jednej z piosenek w Buffo, w której jednocześnie śpiewałem i dużo tańczyłem. To był bardzo energetyczny utwór. Zawsze przed wyjściem na scenę budziłem w sobie wojownika, przekonywałem siebie, że muszę dać radę. Nie do końca dobrze się w tym czuję, ale w imię wyższych racji i pracy nad sobą – robię swoje.
Na autorskie koncerty publiczność przychodzi dla Ciebie. Kiedy wychodzisz na scenę teatralną, większość widzów niekoniecznie Cię kojarzy. Kiedy stres jest większy?
W teatrach jest różnie. Roma jest oddzielnym zjawiskiem, gra się bardzo często ten sam tytuł. I zdarzają się takie spektakle – znowu nie wiem, od czego to zależy – że naprawdę mam jeden procent stresu, może dwa. Na normalnym koncercie jest jakieś osiemdziesiąt. Z drugiej strony – podczas koncertu, kiedy wiem, że ludzie przyszli właśnie dla mnie, zdenerwowanie jest zdecydowanie mniejsze niż np. wtedy, kiedy bierze się udział w przesłuchaniach w ciemno w „Voice of Poland”, gdzie mnie nikt nie zna, nie wiadomo, czy się odwrócą fotele… Wtedy jest dużo trudniej.
Jako artysta i osoba publiczna jesteś nieustannie oceniany. W Internecie każdy może napisać wszystko. Jaki wpływ ma na Ciebie to, co o sobie czytasz?
Niestety, jestem wrażliwym człowiekiem, zawsze taki byłem i nie wyzbyłem się tego. Dlatego to na mnie wpływa, sprawia przykrość. Uczę się cały czas, jak sobie radzić, ale na razie nie udało mi się zdystansować. Takie mam usposobienie i zawsze tak funkcjonowałem, że właściwie z każdym potrafiłem się dogadać. Rzadko zdarzało się, żebym ja kogoś nie lubił albo żeby ktoś ewidentnie nie lubił mnie. Może trochę się przyzwyczaiłem, że ludzie mnie dobrze traktują (śmiech). Tym bardziej jest trudne, gdy ktoś coś negatywnego napisze. Nie przesadzam, nie przeżywam nie wiadomo jak długo, mam do tego realistyczne podejście. Ale dotyka mnie to. Zwłaszcza gdy nie rozumiem pewnych rzeczy. Czasem wiem, że coś mi nie wyszło. Ale najgorzej jest, kiedy czytam negatywną opinię, a uważam odwrotnie – mam wtedy takie poczucie niesprawiedliwości. Jest oczywiście milion różnych scenariuszy, dlaczego ktoś komentuje tak, a nie inaczej. Czasem to jest złośliwe, niczym niepoparte, może ktoś coś napisał, bo irytuje go, że coś mi się udało. Trzeba o tym pamiętać, przemyśleć. Ale pierwsze wrażenie zawsze jest takie, jakby ktoś dał mi w twarz.
A jak przyjmujesz porażki?
To niełatwe, bo z natury jestem perfekcjonistą. Czasem sam sobie te porażki projektuję. Mimo że inni tego nie zauważają, ja ciągle widzę swoje błędy i niedociągnięcia. Ale jest tak, jak z wieloma rzeczami – uczę się tego. Na początku po takiej porażce świat się wali. Później, kiedy ma się większe poczucie własnej wartości, wie się, w czym się jest dobrym, a w czym nie, wiele rzeczy potrafi się przewidzieć, zrozumieć i mniej się nimi przejmować. W naszym zawodzie uczenie się dystansu jest bardzo ważne, bo, jak mówiliśmy wcześniej, zawsze jesteśmy wystawieni na ocenę, komuś może się coś nie spodobać. Los zależy często od kilku osób z jury czy jakiejś komisji. Nie ma wyjścia, trzeba się nauczyć przyjmowania porażek.
Jeśli chodzi o Twoją autorską twórczość – co Cię inspiruje?
Smutne wydarzenia zawsze inspirowały mnie najbardziej. Czasem chciałem komuś coś przekazać daną piosenką, byłem przekonany, że kiedy ta osoba usłyszy, zrozumie (śmiech). Chciałem z siebie wyrzucić jakieś dramatyczne uczucia. Zdarzyło mi się, że przeżywałem bardzo trudną emocjonalnie sytuację, byłem na rozdrożu. Zamieniłem się wtedy w maszynę do piosenek – napisałem ich piętnaście w piętnaście dni! Siadałem do pianina, wiedziałem, co chcę stworzyć, ale działo się to jakby bez udziału mojej woli. Wiedziałem, że cierpię, ta druga osoba też, ale na jakimś poziomie zupełnie świadomie przekształcałem te uczucia w proces twórczy. Zdarzało mi się, że inspirowałem się trudnymi sytuacjami bliskich mi osób. Najczęściej jednak to, co tworzę, jest zlepkiem moich przeżyć i myśli.
Bywa – raz na jakiś czas – że robię swego rodzaju warsztat, ćwiczenie. Gdy grałem w planetarium (Planetarium Centrum Nauki Kopernik), śpiewałem piosenkę „Rozmowy ze słońcem”. To też zlepek moich emocji, ale powstała w inny sposób. Postanowiłem napisać coś, co zaśpiewam właśnie na „Koncertach pod gwiazdami”. Wymyśliłem tytuł, spodobał mi się, potem zmieniałem tę piosenkę nie wiadomo ile razy, aż ją zaakceptowałem.
Ostatnio piszesz też piosenki na zamówienie…
To, że mogę pisać dla ludzi, jest fantastyczne. Bardzo się w tym odnajduję, a z tego, co się zorientowałem, sprawia to równie dużą radość także drugiej stronie. Siedzenie przy pianinie i pisanie piosenek to jedna z moich ulubionych rzeczy. Jednak zdarza się, że kiedy robię coś całkiem własnego, nie zawsze mam pomysł, zaczynam za dużo rzeczy analizować. Tworzenie dla kogoś to innego rodzaju presja. Gdy ktoś mi daje tekst, historię, rymowankę, z którą coś trzeba zrobić, mam jakąś podstawę. Na tym bardzo fajnie mi się buduje, nie analizuję przesadnie, traktuję to jako punkt wyjścia i wszystko gładko się toczy. Cieszę się, że obecnie mogę robić takie rzeczy. To naprawdę wspaniałe.
Kiedyś więcej Twoich autorskich utworów było po angielsku, teraz częściej piszesz po polsku. Dlaczego?
Wiele osób mówiło mi, bym pisał po polsku, bo to bardziej trafia do ludzi. I coś pewnie w tym jest. Tekst przemawia bardziej, gdy słucha się piosenki i wie, o czym ona jest, można podążać za jej narracją, a nie tylko domyślać się mniej więcej, o co chodzi. Na początku pisałem częściej po angielsku, bo tak mi było łatwiej się wyrazić. Próbowałem po polsku, ale nie wychodziło. Jednak czasem jest tak, że piszę piosenkę i wiem, że ona musi być po angielsku, bo ma angielską duszę. A innym razem tak, że ma polską duszę, że po prostu w innym języku nie przemówi. Zdarzało mi się, że próbowałem tłumaczyć piosenki z angielskiego na polski, ale po pierwszych wersach już było wiadomo, że to niemożliwe.
Planowałeś wydanie płyty kilka lat temu. Czym różni się płyta, która ma mieć premierę w tym roku, od tamtej, gdyby kilka lat temu się pojawiła?
Przez trzy lata z wielkim naciskiem dążyłem do jej wydania. Po drodze słuchałem różnych rad, a wraz z upływającym czasem miałem coraz większe poczucie, że zrobiłbym ją inaczej. Z drugiej strony bardzo chciałem ten album wydać, nie mogłem przez to spać, budziłem się nad ranem. Bywały dni takiej frustracji, że miałem ochotę nagrane pliki wrzucić do Internetu, powiedzieć: to jest moja płyta, bierzcie ją. Chciałem, żeby poszła w świat. Nie mogłem znieść uczucia, że chcę robić nowe rzeczy, a to jeszcze cały czas zalega…
Ale wszystko wskazuje na to, że z płyty, która ma być wydana w tym roku, będę zadowolony w każdym calu. Z wielu piosenek, które byłyby na niej pierwotnie, zrezygnowałem. Są za to inne. Może się okazać, że cały album będzie trochę inny niż wszyscy się spodziewają. To się jeszcze okaże. Miał wyjść w maju, wszystko było przygotowane, ale nadszedł koronawirus i pokrzyżował plany. Ale też – przewrotnie – uspokoił mnie psychicznie, bo ten okres zapowiadał się szaleńczo. A mój obecny management bardzo przykłada się do tego, żeby płyta wyszła w jak najlepszej formie, z bardzo dobrze przygotowaną promocją. Jeśli więc pojawi się jesienią, jest szansa, że wyjdzie w najlepszej możliwej wersji.
Kiedy o niej myślisz, wyobrażasz sobie słuchacza, do którego trafi?
Nie zastanawiam się nad tym zupełnie. Zadawano mi już to pytanie i zawsze musiałem pomyśleć, jak odpowiedzieć, przypomnieć sobie, kto przychodzi na moje koncerty. Jednego jestem pewien – to ludzie, którzy mają w sobie pewną wrażliwość. Nie wiem, jak to ująć, przypuszczam, że Ty wiesz lepiej ode mnie. Widzisz ludzi dookoła, na koncertach. Jest w nich jakiś wspólny mianownik, rodzaj emocjonalności, którą, jak mi się wydaje, nie każdy posiada.
Co dają Ci autorskie koncerty?
Jako twórca mam ogromną potrzebę dzielenia się tym, co stworzę. To czasami trudne i męczące, bo jak tylko coś napiszę, chcę, żeby świat to usłyszał. A koncert to miejsce, gdzie moje utwory mogą ujrzeć światło dzienne, emocje wybrzmieć – tam jest ich miejsce. Doświadczałem wiele razy frustracji, o której wspominałem, z powodu czegoś, co ciągle tkwi w ukryciu i jeszcze nie mogę tego dać ludziom. Takich utworów wciąż jest cała masa, kiedy do nich wracam i ich słucham, to czasem aż zaciskam pięści i zgrzytam zębami. Podczas koncertów mam wrażenie, jakby coś długo wstrzymywanego nagle znajdowało ujście. Czuję się wtedy szczęśliwy, spełniony, spokojny, pełen poczucia sensu.
Poza tym – każdy artysta pragnie usłyszeć, że komuś się podoba to, co robi. Dlatego brawa podczas koncertu, miłe słowa po nim są ważne, to pokarm dla ducha. Inna sprawa, że trudno byłoby wyjść na scenę bez wiary w to, co się robi. Jeżeli artysta nie akceptuje samego siebie, nie jest przekonany, że to, co tworzy, jest dobre i wartościowe, jego praca przestaje mieć sens.
Zdarzyło Ci się wzruszyć własnym utworem?
Milion razy. To z reguły składowa wielu rzeczy. Bywa tak, że coś mi się przypomni i czuję się jak wtedy, kiedy pisałem piosenkę. Innym razem mam wrażenie bycia dokładnie tam, gdzie powinienem być. To trochę tak, jak z tym wygrywaniem castingu czy przeżyciem aktorskim, scenicznym. Kilka razy tak opisywałem jakieś moje koncerty. Na przykład na pierwszych z zespołem miałem poczucie takiego niezwykłego naładowania endorfinami. Byłem pewien, że droga, którą pokonałem do tego momentu, okazała się właściwa, całkowicie akceptowałem to, co sam robię… W tym momencie byłem w stu procentach szczęśliwy. To też może być taki rodzaj wzruszenia.
Jesteś człowiekiem niezwykle otwartym. Istnieje obawa, że ktoś w kontakcie z Tobą będzie przekraczał granice. Jak je wyznaczasz?
To jest trudny temat, bo mam z tym problem. Wiele razy słyszałem, że mam taki sposób bycia, podchodzę do ludzi, do fanów w taki sposób, jak byśmy byli znajomymi. I czasem, niestety, płacę tego cenę. Dlatego jestem po prostu ostrożniejszy, zarówno jeżeli chodzi o kontakt poprzez social media, jak i na żywo. Zdarzały się sytuacje, które wymknęły się spod kontroli. Ktoś pomyślał za dużo, wywnioskował coś, czego nie miałem na myśli – i działy się potem przykre, a nawet niebezpieczne rzeczy.
Toteż uczę się tego, bardziej uważam. Jednocześnie nie potrafię się sztucznie dystansować, prezentować siebie nieprawdziwego, zimnego i niedostępnego, bo tego nie lubię. Gdy spotykałem jakichś znanych ludzi, którzy tworzyli wokół siebie szklaną ścianę, irytowało mnie to. Ale z drugiej strony wiem, że oni też pewnie przeszli przez różne sytuacje; byli mili, może ktoś to wykorzystał, ucierpieli na tym, więc nie chcę ich oceniać. Sam staram się być po prostu ludzki, a jednocześnie trzymać rękę na pulsie.
Na koncertach prezentujesz różne oblicza – inne na nastrojowych, inne na tych z zespołem. Na Instagramie pokazujesz często twarz wesołka. „Kim Ty jesteś”?
Wszędzie jestem ja. Bycie sobą nie wyklucza przecież różnych nastrojów, stanów ducha. Dana sytuacja stwarza możliwość pokazania innego oblicza. Muzyka odsłania różne strony osobowości, więc rzeczywiście czasem jestem bardziej romantyczny, liryczny, innym razem „ostrzejszy”. W teatrze gram role, więc wiadomo, że to się zmienia, dosypuję różnych składników.
O Instagramie myślałem na początku, że do niego nie pasuję, bo wszyscy są tam tacy przesłodzeni. Toteż zacząłem się z tego trochę nabijać, robiąc swoje rzeczy na przekór. Dopóki czuję, że jestem w zgodzie ze sobą, kiedy to robię – nie ma problemu. To swego rodzaju zabawa – może trochę aktorska, a może nie? To też jestem jakiś ja.
Mam rodzaj takiej wewnętrznej, dość silnej lampki alarmowej, która mi się zapala, kiedy czuję, że coś nie jest zgodne z tym, kim jestem – wtedy się wycofuję.
Za co jesteś wdzięczny?
To są chyba pytania, na które nie umiem odpowiadać albo potrzebuję bardzo dużo czasu, bo ze względu na geny podchodzę do rzeczy bardzo matematycznie (śmiech). Zaczynam się zastanawiać: komu, za co… Musiałbym to sobie podzielić i pogrupować, wtedy chyba byłbym w stanie na coś takiego odpowiedzieć. A tak z marszu to chyba dość banalnie: za muzykę, za obecność, za dobrą energię, dobre słowo.
Gdybyś mógł obudzić się jutro z nową umiejętnością, co by to było?
Pierwsze, co mi przyszło to głowy, to latanie. Wiele razy śniło mi się, że umiem podskakiwać na wysokość kilkunastu metrów i że takie częste skoki pozwalają mi się nawet unosić w powietrzu, lecieć nad budynkami.
Gdybym pomyślał bardziej praktycznie, powiedziałbym, że tą umiejętnością mógłby być taniec – to by mi dało dostęp do wielu ról w teatrze. Albo jeszcze… Chciałbym umieć odnajdować grzyby za pomocą węchu, żebym mógł zebrać wszystkie i żadnego nie przegapić (śmiech).
Zdarza się podobno, że aktorzy wkręcają się nawzajem na scenie. Możesz opowiedzieć taką historię?
Zwykle są to żarty, których widownia nie dostrzega – ktoś musiałby znać spektakl na wyrywki. Mój miły kolega sceniczny, Jeremiasz Gzyl, ostatnio w jednej ze scen w „Aidzie” ma taką zabawę, że wchodzi i za każdym razem mówi swoją kwestię, delikatnie zmieniając słowa. Nie będę mówić, gdzie to jest i co to jest, ale od jakiegoś czasu w kulisach w trakcie tej sceny zbiera się dość poważna grupa ludzi i patrzy, co się wydarzy (śmiech). Natomiast moje tętno wtedy wzrasta, mimo że kulminacja sceny jest dużo wcześniej, nie na wejściu Gzyla. Ale kiedy on wchodzi, trybiki w mózgu zaczynają mi pracować trzy razy intensywniej, bo wiem, że jest taka ewentualność, że nie będę mógł odpowiedzieć identycznym tekstem, jaki mam w scenariuszu, albo że będę musiał powiedzieć następny tekst niż ten, który teraz miałbym powiedzieć, bo na przykład on uprzedzi mój. On zwykle używa jakichś synonimów, mówi to samo, ale używając innych słów, nie ma to więc wpływu na spektakl, natomiast ja mam sporo emocji. No, takie rzeczy się zdarzają.
Co zrobisz najpierw, gdy skończy się kwarantanna?
Obawiam się, że będę w takim szoku, że nie będę wiedział, jak się w świecie odnaleźć (śmiech). Myślę, że to będzie wielka euforia, radość, że można wyjść na spacer, na bulwar nad Wisłę, do restauracji albo do kina. Nie jestem zupełnie pewien, co zrobię jako pierwsze. Może jakiś koncert? Tak, koncert z okazji końca kwarantanny.
Myślę, że mnóstwo osób już teraz czeka na ten koncert.
Bardzo dziękuję Ci za rozmowę.
Oficjalne profile artysty: