Zdarza mu się grać lubianych przez publiczność sympatycznych cwaniaczków, ale „drzemie w nim szaleniec”. Kręci go, kiedy na scenie włada rzędem dusz. Rockandrollowe serce nie przeszkadza mu w śpiewaniu lirycznych utworów Grechuty. Z równym wdziękiem oraz pewnością siebie nosi trampki i szpilki.
Meine damen und herren, mesdames et messieurs – moim rozmówcą jest Kamil „Franek” Franczak, aktor chorzowskiego Teatru Rozrywki, wokalista grupy Zero Procent i autor tekstów.
Gosia JG: Najpierw była muzyka, prawda? Opowiedz o tym.
Kamil Franczak: Najpierw był dom. Moja starsza siostra udzielała się w przykościelnej scholi, trochę grała na gitarze – i to ona wprowadzała mnie w świat muzyki. Miałem około dziesięciu lat, kiedy zacząłem uczęszczać na bezpłatne zajęcia wokalne do Nyskiego Domu Kultury, prowadzone przez wspaniałego kompozytora i aranżera, Romana Hudaszka. Trafiło mi się jak ślepej kurze ziarno, znalazłem się pod skrzydłami naprawdę wielkiego profesjonalisty. Dzięki jego radom i repertuarowi, który mi pomagał dobierać, mogłem się czegoś nauczyć, przeskoczyć z biegiem czasu samego siebie.
Potem pojawił się zespół Zero Procent. Trafiłem do niego mniej więcej na dwa miesiące przed piętnastymi urodzinami. Moi rodzice nie byli zachwyceni tym, że chcę śpiewać w grupie rockowej, na dodatek działającej o sto kilometrów od rodzinnej Nysy. Dziś ich obawy wydają mi się zupełnie zrozumiałe. Wtedy jednak zwyciężył duch rockandrollowego buntownika (śmiech). Wygrałem jakiś konkurs wokalny, w nagrodę dostałem kilkaset złotych, dzięki czemu miałem na bilety i podróż, toteż spakowałem się i pojechałem. Jednak natychmiast zaaranżowałem też spotkanie moich rodziców z zespołem – żeby wiedzieli, że nikt mnie nie skrzywdzi, nie sprowadzi na – jak to się mówi – złą drogę. Z Zero Procent wydaliśmy płyty, graliśmy koncerty. To był piękny i szalony nastoletni czas.
Zespół spotkał się niedawno po kilkuletniej przerwie.
Zaczęliśmy rozmawiać o wznowieniu działalności pod koniec 2018 roku, w 2019 oficjalnie to ogłosiliśmy i zaczęliśmy prace nad nową płytą.
Wcześniej graliśmy wspólnie dziewięć lat, sporo przeżyliśmy, znaliśmy się jak łyse konie. Kiedy weszliśmy w dorosłe życie, każdy z nas zaczął poszukiwać swojej drogi. Ja podjąłem pracę w teatrze i absolutnie nie wyobrażałem sobie, żeby to odpuścić. Nie mogłem już tak często przyjeżdżać na próby. Postanowiliśmy wtedy zgodnie, że pójdziemy w swoje strony i zobaczymy, co czas przyniesie. Minęło pięć lat i stwierdziliśmy: sprawdźmy, co możemy teraz zrobić razem.
Czym różni się zespół sprzed lat od tego, który spotkał się teraz? Jaka jest muzyka, którą tworzy?
Baza jest cały czas taka sama – to mają być piosenki o nas, o tym, co się dzieje w naszych życiach. Nawet kiedy byłem dużo młodszy i mniej świadomy, czułem, że nie można wymyślać niczego na siłę, że trzeba pisać o tym, co się czuje. Te starsze piosenki mają niedociągnięcia: mieliśmy mniejsze doświadczenie i możliwości, mój zasób słów był na pewno uboższy. Ale nawet dziś nie muszę się ich wstydzić, bo były prawdziwe i prosto z serca. Pod tym względem zespół pozostał taki sam. Rockandrollowy duch jest żywy cały czas. Nastąpiła natomiast zdecydowana zmiana, jeśli chodzi o dojrzałość muzyczną. Na pewno na nowej płycie będzie też słychać to, że się rozwinęliśmy technicznie.
Jakie są Twoje muzyczne inspiracje?
Kiedy wstąpiłem do zespołu, a także przez lata grania z nim w mojej płytotece gościła głównie polska muzyka rockowa. Potem wyjechałem na studia do Warszawy. Tam ludzie w moim wieku słuchali zupełnie innych rzeczy, więc poznałem nowe brzmienia, artystów, zakochałem się w nich. Może nawet w pewnym momencie pomyślałem, że rockandroll to taka piaskownica, w której się już nie bawię, że to już za mną. Ale kiedy przyszło do rozmów o wznowieniu działalności Zero Procent i zaczęliśmy pisać pierwsze utwory, obudził się we mnie ten młody chłopak w trampkach (śmiech). Zrozumiałem, że muzyka rockowa ciągle we mnie jest, że z tego się nie wyrasta.
Planujesz solowy projekt muzyczny. Jaki masz na niego pomysł?
Mogę go nazwać moim projektem życia. Jakiś czas temu zarejestrowałem kilka pierwszych utworów, które zaczęły układać się w pewien pomysł. Od prawie trzech lat ten pomysł ewoluuje. W pewnej chwili nagrałem już nawet jeden utwór, zacząłem robić teledysk, wydałem pieniądze. Ale nie byłem zadowolony. Postanowiłem wyrzucić to, co zrobiłem, do kosza i nie mieć do siebie pretensji, że tak wyszło. Teraz ten pomysł jest o wiele bardziej dopracowany. Pomaga mi mój serdeczny przyjaciel, Daniel Cebula-Orynicz, artysta związany również z Teatrem Rozrywki, bardzo dobry muzyk i producent. Muszę się wkrótce zabrać za nagrywanie wokali, a także zbieranie środków na przygotowanie wideoklipów. Mam konkretny pomysł na warstwę wizualną, obrazy do teledysków, rozwiązania stylizacyjne, jeśli chodzi o ubiór postaci, którą chciałbym stworzyć. Nie umiem się już doczekać. Marzę o tym, by płyta wyszła na początku 2021 roku – ta muzyka bardzo mi pasuje do późnozimowych klimatów. Zobaczymy, co z tego wyjdzie – tak to bywa, jak się jest Zosią-Samosią (śmiech).
Jednak tym razem jestem bardziej pewien, że już się nie pomylę, nie wyrzucę pieniędzy w błoto. Trzeba być przekonanym, że to, co się robi, jest dobre, chociaż stuprocentowa pewność jest nieosiągalna. Najgorszy moment to dzień premiery – wtedy pojawiają się największe wątpliwości. Ten projekt będzie kontrowersyjny, ale przez trzy lata wszystko dobrze przemyślałem – w końcu mam te trzy dychy na karku (śmiech). Widzę przed oczami konkretny pomysł i plan.
Tworzysz własne teksty. Skąd czerpiesz inspiracje?
Zawsze z tego, co hula w głowie. Jeśli w którymś momencie łapię frazę lub dwie, rzucam wszystko. Czasem w najbardziej nieoczekiwanej chwili trzeba odejść od towarzystwa, wziąć dyktafon i zacząć śpiewać do telefonu; spisać notatki, zniknąć na godzinkę i wrócić z uśmiechem radości. To się chyba nazywa weną – można puścić długopis po papierze i on sam zaczyna pisać. Oduczyłem się ostatnimi czasy ceremonialnego zasiadania do stołu z założeniem, że teraz właśnie będę tworzył. To u mnie tak nie działa.
Swego czasu brałeś udział w wielu telewizyjnych show. Co taka wielka machina produkcyjna może dać artyście?
Z perspektywy czasu uważam, że wszystkie moje występy w tego typu programach były w jakiś sposób intratne. Kiedy byłem uczestnikiem „The Voice of Poland”, miałem już za sobą sporo doświadczeń telewizyjnych, nawet prowadzenie programu. Ale wydaje się, że daleko mi jeszcze było do takiej osobowości scenicznej, która mogłaby z uczestnictwa w takim show skorzystać.
Natomiast jeszcze wcześniej braliśmy udział z zespołem Zero Procent w programie „Śpiewaj i walcz”, będącym preselekcjami do „Debiutów” w Opolu. To była jedyna edycja programu, potem format został zarzucony, ale w tamtym czasie dał nam sporo. Dzięki niemu powiększyła się ilość ludzi na koncertach, spotykaliśmy się częściej z fanami, nasza działalność zaczęła być coraz bardziej „poważna”. Stało się tak też dlatego, że jako zespół wiedzieliśmy, jak ten udział wykorzystać.
Jeśli ktoś ma pomysł, co z tym fantem zrobić, wtedy te programy mogą coś dać. Trzeba przyjąć twarde zasady: jest się uczestnikiem, pionkiem, producent daje potężne pieniądze i pilnuje interesu, to oczywiste. Te programy są trudne, trzeba mieć twardy tyłek. Młodsze osoby, które biorą udział w takich show, traktują je często jako jedyną szansę w życiu. Dla nich moment, w którym odpadają, jest bardzo trudny, odbija się np. na chęci dalszego rozwoju. Może to wynika z błędnego przekonania, które gdzieś tam funkcjonuje w mediach, że można szybko stać się wielką gwiazdą. Widzi się wierzchołek góry lodowej, bez świadomości, że pod spodem jest coś, o co może się rozbić Titanic.
Czego nauczył Cię udział w różnych festiwalach i przeglądach piosenki?
Jeśli śpiewanie traktuje się serio, to jest właściwie obowiązek. A ja traktuję to poważnie i nie lubię założenia, że śpiew ma „umilić czas”. Dla mnie to przedłużenie mowy, a zatem – wypowiedź.
Udział w przeglądach czy festiwalach pozwala nabrać scenicznego obycia, daje możliwość zetknięcia się z ludźmi na różnych etapach muzycznego rozwoju, zmierzenia się z nimi w zdrowej rywalizacji.
Na początku na konkursy wysyłały mnie szkoły i Nyski Dom Kultury, za co zresztą jestem im bardzo wdzięczny, bo to również kształtowało moją osobowość. Później sam wybierałem poszczególne festiwale. Jak artystę gdzieś widać, to znaczy, że mu o coś chodzi, że może zacząć być traktowany poważnie. Nagrody nagrodami, najważniejsze jest to, co się działo w międzyczasie – że można się było zaprezentować, poznać zupełnie nowych ludzi. Ach, właśnie! Festiwale są od poznawania ludzi przede wszystkim (śmiech). Z całej Polski zjeżdżają osoby o tym samym fiksum dyrdum, można spędzić całe noce, szlajając się po Toruniu czy Świnoujściu, porozmawiać o tym, co się lubi najbardziej. Więc komuś, kto myśli poważnie o śpiewaniu, festiwale dają wszystko, co potrzeba.
A skąd u tak młodego człowieka pomysł na zmierzenie się z repertuarem Marka Grechuty?
Żeby było pokrętniej, wyszedł z inspiracji Grzegorzem Turnauem, który wydał płytę z piosenkami Marka Grechuty, „Historia pewnej podróży”. Jeździłem na festiwale, śpiewałem, wiedziałem, że Grechuta to legenda polskiej piosenki. Ale ze względu na wiek nie sięgałem po taki repertuar. Grzegorz Turnau okazał się być ciekawym nośnikiem. Na koncercie promującym album dotarło do mnie, jak bardzo te „stare” piosenki są aktualne i ponadczasowe, ile te litery zawierają sensu. Pomyślałem, że chcę jeszcze bardziej zgłębić ten materiał. Czekałem na moment, aż będę gotowy. I pewnego razu, już w Teatrze Rozrywki, zaproponowałem taki koncert, a pan dyrektor Dariusz Miłkowski przyjął pomysł entuzjastycznie. Okazało się, że publiczność też go zaakceptowała, zazwyczaj zapełnialiśmy widownię. W ten sposób zaczęła się dla mnie kolejna podróż.
Za każdym razem to jest szczególne. Kiedy gram te koncerty w dużych odstępach czasu, słowa nabierają nowych znaczeń, prowadzą do jeszcze innych interpretacji. Łapię się na tym, że występując, odkrywam w śpiewanej po raz kolejny piosence coś nowego… i mam ciarki. Nie chodzi mi o zachwyt własnym wykonaniem; przeszywa mnie dreszcz wieloznaczenia tych słów. Ostatnio te piosenki, zagrane akustycznie w pustym chorzowskim teatrze, miały jeszcze inną wymowę. Bardzo się uparłem, żeby podświetlić widownię, żeby te puste fotele było widać. To było niesamowite… Na pewno szybko tej przygody z Markiem Grechutą nie skończę.
Skąd wziął się w Twoim życiu teatr?
Tak naprawdę – z rockandrolla. Reżyser „Przebudzenia wiosny”, Łukasz Kos, zobaczył moje występy z zespołem na YouTube i zaprosił do udziału. Muzyka w tym spektaklu, rockowa, gitarowa, sprawiła, że natychmiast się w niej zakochałem. Nie wiedziałem kompletnie, czego się spodziewać, czym jest praca w teatrze, jaka jest ważna, ile kosztuje emocjonalnie. Poszedłem za muzyką, chciałem śpiewać te piosenki.
W okresie szkoły podstawowej i gimnazjum miałem raczej ciągoty kabaretowe. Od dziecka lubiłem kabaret Potem, później Hrabi. Jeszcze w liceum zawiązywałem kabarety ze znajomymi ze szkoły. Graliśmy dla społeczności szkolnej skecze kabaretu Potem. Historia zatoczyła koło kilka lat później w Teatrze Rozrywki, bo wystawialiśmy „Złanocki. Bajki dla potłuczonych”. Gdy się dowiedziałem, że jestem w obsadzie, nie mogłem uwierzyć, że to się dzieje na poważnie (śmiech). Już na pierwszej próbie czytanej umiałem tekst na pamięć.
Ale rzeczywiście, zanim się to zaproszenie nie pojawiło, nie myślałem o teatrze. Byłem skupiony na koncertowaniu, pisaniu… Chociaż dobrze się stało, że wpadłem w wir teatru. Zrobił dużo dobrych rzeczy w mojej muzyczno-artystycznej świadomości.
Jak wspominasz sceniczny debiut?
To był jedyny w swoim rodzaju czas. Już wspomniałem o niezwykłym materiale muzycznym, ale chodzi też o inne kwestie. Jako że w tym spektaklu była niewielka obsada, trzymiesięczna intensywna praca na bardzo wysokich emocjach skupiała się na maksymalnie dwunastu osobach. Z jednej strony sporo młodych ludzi, z drugiej – uznani, wspaniali aktorzy Teatru Rozrywki, jak Maria Meyer, Marta Tadla, Jacenty Jędrusik, Andrzej Kowalczyk. To było magiczne, podczas prób staliśmy się swego rodzaju rodziną. Do dziś na dźwięki „Przebudzenia wiosny” włosy stają mi dęba, a do oczu cisną się łzy. Nigdy później czegoś takiego nie przeżyłem i będę cały czas na to czekał. Każda premiera przynosi coś wspaniałego i jest przeżyciem, a szczególnie ulubione role, które się pojawiły po drodze, natomiast „Przebudzenia wiosny” nic jeszcze do tej pory nie przebiło.
Może to kwestia pierwszego razu?
Na pewno spotęgowane to było pierwszym razem, aczkolwiek tę wyjątkowość potwierdzają relacje kolegów i koleżanek zdecydowanie bardziej doświadczonych na deskach teatralnych. „Przebudzenie wiosny” to bardzo osobliwy materiał. Wymagał od nas grzebania w bardzo głębokich czeluściach umysłów, musieliśmy poszukiwać najtrudniejszych emocji. Odbywaliśmy szczere rozmowy, w których każdy, o ile oczywiście się zgodził, opowiadał o swoich najbardziej traumatycznych przeżyciach, o tym, czego się boi… To, że musieliśmy te emocje z siebie krzesać i dowiadywać się nawzajem o swojej wrażliwości, niesamowicie nas zbliżyło. Ten stan towarzyszył nam przez cały okres przygotowań i grania spektaklu. Zresztą to też akurat jego fenomen – nawet jeśli się grało któryś raz z kolei, nie dało się tego zrobić na autopilocie, i tak zawsze kończyliśmy przedstawienie spłakani. Gdyby zapytać któregokolwiek z aktorów o „Przebudzenie wiosny”, jestem pewien, że zaszkli mu się oko.
Co dało Ci sceniczne spotkanie z legendami takimi jak Maria Meyer czy Jacenty Jędrusik?
Zespół Teatru Rozrywki jest zaprzeczeniem wszelkich złych opowieści o teatrach. Tu jest naprawdę piękna atmosfera. Bardzo teraz tęsknię za moją teatralną rodziną…
Pamiętam doskonale pierwsze rozmowy z panem Jacentym; skojarzył, że widział mnie w Opolu. Z czasem zawiązał się właściwie taki rodzaj przyjaźni z nim, Marynią, Martą, Andrzejem… Znowu wracam do „Przebudzenia wiosny”, bo tam się zaczęła ich praca nad nami. Bardzo nam pomogli. Nade mną czy Wiolą Malchar, która też wtedy dołączyła do zespołu, roztoczono swego rodzaju parasol ochronny, nie dano nam zrobić krzywdy, wyprowadzić w pole. Jeśli reżyser stosował nieodpowiednio dobrane metody wobec aktorów, którzy byli naturszczykami bez warsztatu, oni natychmiast wkraczali i znajdywali rozwiązanie, które w dwóch zdaniach dało się ująć tak, że młody aktor wiedział, jak ma zagrać. Na początku miałem bardzo dużą łatwość grania, ponieważ nie miałem żadnych środków, musiałem natychmiast wejść na scenę i być, poczuć. Oni nam naprawdę pięknie pomagali.
Pan Jacenty miał szczególne zdolności pedagogiczne. Pracowałem z nim przy wszystkim, przy czym zdążyłem. Graliśmy razem m.in. „Sweeneya Todda” – on rolę tytułową, ja jego przyjaciela, Anthony’ego. Z pewnej sceny, którą grałem, nigdy nie byliśmy zadowoleni. Zanim wyszedł do kolejnej, zawsze było spotkanie w kulisie. Mówił: „Tu, Franiu, było bardzo dobrze, wreszcie było super, tak trzymaj, zmień jeszcze tylko to i tamto”. I następnym razem wdrażałem uwagi. Była „piłowana” do ostatniego wspólnego spektaklu.
Chyba mogę powiedzieć, że z panem Jacentym połączyła nas piękna więź. Kiedy pewnego razu przyjechali na spektakl moi rodzice, podszedł do nas na parkingu i gratulując im syna, dodał, że właściwie on sam mnie tak traktuje. Jak syna… Bardzo za nim tęsknię.
Zdarzyło Ci się oglądać swoich poprzedników w rolach Leo Blooma czy Mistrza Ceremonii?
„Producenci” to jedno z moich ulubionych przedstawień jako widza. Obejrzałem je sześć czy siedem razy, bo chciałem koniecznie zobaczyć wszystkie zestawienia obsadowe. Na scenie najpierw grałem żołnierza w zespole. A w rolę Leo Blooma wszedłem bardzo szybko, chyba zaledwie po dwóch próbach na scenie. Nie było ich dużo, ale też nie było takiej potrzeby, ten spektakl grał mi cały czas w uszach.
Z kolei kiedy dowiedziałem się, że zagram Mistrza Ceremonii, prosto z gabinetu dyrekcji poszedłem do biblioteki teatru i poprosiłem o archiwalne nagranie „Cabaretu”. Poprzednia inscenizacja odniosła na naszej scenie duży sukces, więc poczułem, że zobaczyć ją to mój obowiązek. A potem musiałem natychmiast o niej zapomnieć, bo ustaliliśmy z Jackiem Bończykiem zupełnie inne prowadzenie bohatera.
Nie jest łatwo przygotowywać rolę, słysząc gdzieś tam wciąż komentarze, że jedynym prawdziwym Mistrzem Ceremonii jest Jacenty Jędrusik i nie ma mowy, by ktokolwiek go zastąpił. Ja to nawet rozumiem, miałem z tyłu głowy myśl, że robię to po legendzie. Ale z drugiej strony – to była bliska mi osoba i cały czas wiedziałem, że idę po to, po co on by ze mną szedł. Zabrałem się za robotę tak, żeby pan Jacenty był ze mnie dumny tam, na górze.
Na premierze już w ogóle nie myślałem o tym, że jestem porównywany. I dobrze, bo w Mistrzu Ceremonii nie ma miejsca na chwilę słabości. Musi być zadufanym w sobie dupkiem, absolutnie pewnym tego, co robi. Przejaw słabości popsułby jego odbiór, rzutując na całość przedstawienia.
Poza tym trzeba pamiętać o obcasach…
To jest akurat najprostsza rzecz (śmiech). Muszę przyznać, że nie wiem, jak to się stało, ale wszystkie panie były zdziwione, że je po prostu włożyłem i poszedłem. Nie do końca zdawałem sobie sprawę, jak bardzo to jest nietypowe, że mężczyzna chodzi tak pewnie na szpilkach. W pierwszym utworze, „Willkommen”, zeskakuję ze sceny i podążam w stronę upatrzonego widza. Zawsze to robię bez pardonu – hop i już! Kiedy graliśmy nasty spektakl z rzędu, zauważyłem, że na widowni rozlega się takie „aaa”. Ktoś mi potem uprzejmie wyjaśnił, że to nie jest normalne, jak ktoś z półtorametrowej sceny zeskakuje na dziesięciocentymetrowych szpilkach, tak po prostu. Naprawdę, to nie jest normalne? (śmiech)
„Po drodze” zdałeś egzamin aktorski.
W regulaminie Teatru Rozrywki jest zapis, że artysta, który trafia na scenę jako adept, ma obowiązek w ciągu pięciu lat uzupełnić wykształcenie. Związane to jest z pracą w teatrze publicznym, w prywatnych pewnie nie ma to znaczenia. W Rozrywce nieważne, czy jest się wokalistą, czy tancerzem – jeśli się potrafi grać, śpiewać i tańczyć, to się gra, śpiewa i tańczy. Ale zdanie egzaminu pozwoliło mi na przeniesienie się do zespołu aktorskiego. Mogłem odłożyć pewne obowiązki związane z zespołem wokalnym, żeby skupiać się na pracy nad rolami. Te w dużych spektaklach, w których często właściwie nie schodzę ze sceny, jak np. „Niedziela w parku z Georgem”, zaczęły się wtedy pojawiać. Zdarza się, że gra się rolę, potem schodzi w kulisy, śpiewa chór – to da się zrobić i się robi. Ale fakt, że mogę się zająć tylko rolą, nic mnie z niej nie wytrąca, to duży komfort.
Którą z dotychczasowych kreacji oceniasz jako najważniejszą?
Na jedną się nie zdecyduję. Do mnie najbardziej trafia muzyka, ona wchodzi mi pod skórę. Kiedy np. pojawia się w „Niedzieli w parku z Georgem” utwór „Kapelusz”, od razu przy pierwszym akordzie, zanim cokolwiek zaśpiewam, mam ciarki. Znowu jestem w tamtym świecie. Jest kilka równie ważnych przedstawień, które wywierają na mnie różny wpływ. Wyszczególniłbym „Przebudzenie wiosny”, „Niedzielę w parku z Georgem” i oczywiście „Cabaret”. A także „Producentów”, chociaż oni dają zupełnie inne emocje. Przykładowo – grudniowe spektakle graliśmy w dość szalonym dla mnie okresie. Pisanie dla Zero Procent, przeprowadzka, remont mieszkania, próby do koncertu sylwestrowego… i „Producenci”. Te ostatnie miesiące roku są trudne dla wrażliwych inaczej, odbijały się więc na moim samopoczuciu. Jednak kiedy szedłem grać ten przecież spektakl-kobyłę – działał jak pigułka szczęścia. Zaczyna się, wchodzę, jestem Leo Bloomem i bawię się jak na najlepszej karuzeli świata. Więc to przedstawienie daje jeszcze coś innego niż poprzednie, które wymieniłem.
Masz jakąś wymarzoną rolę w musicalu? A może ulubiony typ ról?
Do momentu „Cabaretu” myślałem, że moim musicalowym sznytem będą tacy bohaterowie jak Leo Bloom czy Pierrepont Finch w „Jak odnieść sukces w biznesie, zanadto się nie wysilając”. Wydawało mi się, że jestem ukierunkowany na raczej niezbyt skomplikowane strukturalnie, dość przyjemne postaci. „Cabaret” sprawił, że mam ogromną ochotę pograć jeszcze jakieś czarne charaktery. Postać wymyślona na moją solową płytę też nie będzie miłym chłopakiem (śmiech).
W takim razie ile „drzemie w Tobie szaleńca?”
Właśnie o tym jest ta piosenka. W teledysku każdy z muzyków został według mojego pomysłu przeobrażony w swoje powykręcane, dziwaczne alter ego… To też inspiracja „Cabaretem”. Przede wszystkim szukaliśmy w nim z Jackiem Bończykiem potwora, zimnej bestii, takich cech osobowości, które są mi zupełnie odległe. Ale kiedy już udało się je odnaleźć, to się w tym rozsmakowałem i chciałbym jeszcze się pobawić tą materią.
Wielu aktorów marzy o rolach negatywnych.
Bo one zapadają w pamięć, budzą w widzach coś takiego… Z pogodnymi czy dobrymi bohaterami publiczność się utożsamia, są jej bliscy. Grając Mistrza Ceremonii, zauważyłem, że między postacią i widzami jest niesamowite sprzężenie zwrotne. Czegoś takiego jeszcze nie doświadczyłem. Wiadomo, że za każdym razem jest nieco inaczej, są zmiany, pewnie nieustannie będę w tym dłubał. Ale ta postać dramaturgicznie sama w sobie bierze odbiorcę za przysłowiowy pysk. I mnie to strasznie kręci (śmiech). Kiedy Mistrz Ceremonii schodzi ze sceny, a widz nie wie, do kogo podejdzie…
I się boi…
Tak! I ja to widzę! Nigdy czegoś takiego nie zaznałem. To rodzaj władania ludźmi, ludzkimi sercami w danym momencie. I to jest chyba najpiękniejsze w tym zawodzie.
Jakie znaczenie mają dla Ciebie nagrody?
Nie umiem się do tego odnieść. Zaczynałem grać z zespołem w bardzo młodym wieku, więc miałem kilka delikatnych strzałów wody sodowej (śmiech). Wydaje mi się, że to była naturalna reakcja młodego człowieka. Ale postrzeganie sukcesu jako czegoś, co ma znaczenie, jest już dawno za mną. On jest bardzo krótkotrwały.
Obecnie w ogóle krępują mnie nagrody, komplementy. Jakiś czas temu nauczyłem się za nie dziękować, a teraz często nie umiem się zachować. Ostatnio dostałem nominację w plebiscycie „Osobowość roku”, organizowanym przez Dziennik Zachodni. Ze względu na to, że byłem nominowany, zostałem niejako zmuszony do poproszenia o głosy. I to w jakiś sposób naruszyło moją granicę. Już nigdy więcej tego nie zrobię. Wiem, że z drugiej strony wygląda to naturalnie – często sam biorę telefon i wysyłam sms, żeby na kogoś zagłosować. Ale było to dla mnie bardzo krępujące.
Nagrody nie są moim celem. Jeśli jakaś mi przypada, to miłe. Ale nie czekam na nią, nie po to pracuję. Motywacją jest to, że mogę robić, co lubię, mam kontakt z publicznością. I po takie nagrody będę teraz szedł. Zobaczyć swoją solową płytę – to będzie moja nagroda.
Bierzesz pod uwagę castingi w innych teatrach?
Nie. Nie byłem na żadnym od dziewięciu lat, odkąd pracuję w Teatrze Rozrywki. Jakiś czas temu prawie się skusiłem… Dostałem propozycję, żeby zagrać Judasza w „Jesus Christ Superstar” w Teatrze Rampa. Nie co dzień dostaje się taką ofertę. Kiedy powiedziałem o tym mojej dyrekcji, Jacek Bończyk poprosił mnie na rozmowę i powiedział, że planuje dla mnie rolę Mistrza Ceremonii. Jestem aktorem Teatru Rozrywki, więc zdecydowałem, że odrzucę tamtą propozycję. Tak też zrobiłem.
Nie bez znaczenia jest fakt, że praca w innych teatrach zabrałaby mi dużo czasu. A ja mam moje różne pomysły i potrzeby – twórcze, wykonawcze, koncertowe, wokalne, także poza teatrem. Byłbym bardzo nieszczęśliwy, gdybym nie mógł ich realizować. Tak by się stało, gdybym się „rozstrzelił” pomiędzy różne teatry w Polsce.
Muszę też dodać, że nie przepadam za castingami. Nie lubię sytuacji, w których muszę coś komuś od zera udowadniać. To mnie stresuje, odbiera jakieś pięćdziesiąt procent zdolności, zatem nie praktykuję – na przekór, a co! (śmiech)
W „Niedzieli w parku z Georgem” grałeś bohatera, dla którego sztuka jest najważniejsza. Ile Ty byłbyś w stanie dla niej poświęcić?
To jest bardzo dobre pytanie, szczególnie w kontekście tej postaci, bo rzeczywiście Georges/ George poświęcił nawet zdrowie i życie, żeby dokończyć swoje dzieło. I rozumiem tego wariata. Miał stuprocentową pewność i postanowił udowodnić całemu światu, że ma rację. Ja w trakcie prób, w takim melancholijnym okresie jesienno-zimowym, trochę się w niego zamieniłem. Czułem się niezrozumiany, byłem wciąż lekko podenerwowany, mrukliwy, czas między próbami przesypiałem.
Wracając do pytania – chyba bym nie poświęcił się aż tak. On był odkrywcą, miał świadomość pracy nad wielkim dziełem, inne priorytety. Ja pewnie powtórzyłbym niektóre schematy, jeśli chodzi o upór w walce o własną sztukę, o to, co jest w niej dla mnie najważniejsze. Chociaż w życiu staram się być gdzieś pośrodku: przyjść do domu, strzepnąć brokat z ramienia i po prostu być Kamilem.
Gdybyś miał doradzić komuś, kto chce iść w Twoje ślady – jakie cechy powinien mieć aktor musicalowy?
Przede wszystkim nie powinien bagatelizować materii, jaką jest musical. Czasem odnoszę wrażenie, chociaż na szczęście coraz rzadziej, że tu i ówdzie jest on traktowany jak takie trzydzieści procent prawdziwego teatru. Zauważyłem też, że ludzie świeżo po szkołach nie myślą o teatrze – myślą o musicalu. Moim zdaniem najważniejsze dla kogoś, kto chciałby pracować w musicalu, jest to, żeby myśleć o teatrze; myśleć teatrem, tekstem, postacią. Nie zakładać, że to tylko schemat: tekst – tekst – tekst – piosenka.
W Polsce jesteśmy w dobrym momencie, jeśli chodzi o to, jaką wartość niesie musical. Zdarzyło mi się zobaczyć kilka przedstawień na West Endzie. To oczywiście wspaniałe widowiska, ale bardzo niewiele było takich momentów, które by mnie wzruszyły. Na „Dreamgirls” płakałem co chwilę, to prawda, ale nawet podczas tego spektaklu dostrzegałem, że rządzi nim myślenie: byle do piosenki.
To coś, co uwłacza mi jako widzowi. Chciałbym w musicalu dostać teatr. I to jest cecha, której życzyłbym każdemu człowiekowi startującemu w branży – żeby być mądrym w myśleniu o teatrze.
Umiałbyś wybrać między muzyką a teatrem?
Nie. Mówi się, że nie da się złapać wszystkich srok za ogon. I to prawda, trzeba się nierzadko nagimnastykować – tu ogarnąć, tu wystąpić, przeczytać tekst na próbę. Ale się uparłem. Będę robił to, na co mam ochotę. Tak zawsze funkcjonowałem i wychodziłem na tym dobrze.
Zakłada się często, że jeżeli się człowiek skupi na jakiejś jednej rzeczy, może ją udoskonalać i być w tym coraz lepszym. To prawda. A mnie to zajmie po prostu trochę więcej czasu. I tyle.
Nawiązujesz kontakt z publicznością poza spektaklami?
Mam cały czas kontakt z widzami, nie zamykam się, wręcz przeciwnie. Zdarza mi się nawet wyskoczyć z nimi na piwo. Mam poczucie, że kiedy my, wykonawcy, jesteśmy bliżej widzów także poza sceną, oni częściej do nas przychodzą, spotykamy się częściej na widowni. Pojawia się swego rodzaju obecność, współistnienie z zespołem Teatru Rozrywki. Zresztą zawsze w głowie miałem, że z ludźmi trzeba żyć blisko, szczególnie z tymi, do których zwracam się swoją śpiewną wypowiedzią.
Jesteśmy w stanie wyczuć nastrój publiczności w trakcie spektaklu. Patrząc na widownię, która stoi i nas oklaskuje, mamy jasny komunikat, że się podobało. Ale rzadko wiemy, co rzeczywiście wewnętrznie stało się u konkretnego widza, dopóki tenże nie postanowi nam tego powiedzieć. To są cenne rzeczy, bo czasem nawet nie zdajemy sobie sprawy, do jakich zakamarków emocjonalnych potrafimy dotrzeć. I to są te nagrody, o które chodzi.
Bardzo dziękuję za rozmowę.
Oficjalne profile artysty: