Zło jest dlatego banalne, że można go nie dostrzegać, można o nim nie myśleć, można je mnożyć w nieskończoność, koncentrując uwagę na czymś innym.
Hannah Arendt
Na „Cabaret” w Teatrze Rozrywki miałam pójść wczesną wiosną 2020 roku. Wielu z nas miało wtedy różne plany… W ciągu kolejnych miesięcy, kiedy „otwierano kulturę”, byłam na kilku koncertach i spektaklach, ale na ten musical czekałam prawie półtora roku. Gdy tylko pojawiał się w repertuarze, następowało zamknięcie, przesunięcie, odwołanie – jakby trwał jakiś przeklęty Dzień Świstaka. „Cabaret” stał się moją obsesją. Oglądałam nieliczne dostępne w Internecie materiały z prób, słuchałam wypowiedzi twórców, a oczekiwania puchły do niebotycznych rozmiarów. Kiedy ogłoszono terminy w nowym sezonie, nie miałam odwagi się cieszyć, odliczałam kolejne tygodnie, potem dni. Nawet siedząc na widowni, wciąż nie wierzyłam, że „staje się już”.
To niewątpliwie jeden z najbardziej znanych musicali, a do jego zaistnienia w powszechnej świadomości przyczyniła się ekranizacja z 1972 roku, wyreżyserowana przez Boba Fosse’a. Ale najpierw, sześć lat wcześniej, sukces odniosła wersja broadwayowska. Libretto na podstawie powieści „Pożegnanie z Berlinem” Christophera Isherwooda oraz sztuki „I Am a Camera” Johna Van Drutena napisał Joe Masteroff, zaś słowa piosenek do muzyki Johna Kandera – Fred Ebb.
Wersja Teatru Rozrywki, którą premierowo zaprezentowano 30 i 31 marca 2019 roku, jest dwunastą w Polsce, a drugą na deskach tej instytucji. O realizacji z 1992 roku w reżyserii Marcela Kochańczyka, z Jacentym Jędrusikiem w roli Mistrza Ceremonii, było bardzo głośno. Decydując się na ponowne wystawienie spektaklu, chorzowska scena podjęła wyzwanie, by zmierzyć się z legendą tamtego przedstawienia, docenionego zarówno przez krytyków, jak i widzów.
Publiczność wchodzącą do sali witają przyciemnione światła wielkich lampionów, lustrzane ściany na bocznych balkonach, dobiegający skądś szept „Willkommen”. Jesteśmy w kabarecie, czekamy na show. Orkiestra zaczyna charakterystycznym ostinato, reflektor punktowo oświetla fragment sceny. Spod błyszczącej kotary wynurza się wysoki, smukły mężczyzna. Mocny makijaż, elegancki frak, botki na dziesięciocentymetrowych obcasach. „Willkommen, bienvenue, welcome” – oto Mistrz Ceremonii, nasz przewodnik po międzywojennym nocnym Berlinie.
Do tego miasta zmierza też młody Amerykanin, aspirujący pisarz – Clifford Bradshaw. W pociągu spotyka nad wyraz miłego Niemca, Ernsta Ludwiga, który w podziękowaniu za przypadkową przysługę oferuje mu pomoc w wynajęciu pokoju. Toteż w kolejnej odsłonie poznajemy obrotną Fräulein Schneider oraz jednego z mieszkańców kamienicy, wytwornego Herr Schultza. Przypadkiem natykamy się też na inną lokatorkę, prawdziwe utrapienie gospodyni domu. Fräulein Kost nieustannie gości u siebie nader licznych przedstawicieli płci męskiej – jak twierdzi, kolejnych członków rodziny z Hamburga. Co zaskakujące, wszyscy są marynarzami…
Czas jednak wrócić do kabaretu. Bo co prawda rok 1930 dobiega kresu, ale przecież zabawa w Kit Kat nie kończy się nigdy. Prowadzeni przez charyzmatycznego Mistrza docieramy do zakamarków klubu. Erotyczne napięcie aż kipi, a goście nurzają się w oparach alkoholu, dymie papierosów i innych używek. Kit Kat, w swym wyuzdaniu i ekstatycznym ferworze, jest jak kropka nad „i” Republiki Weimarskiej. Tu każdy znajdzie miejsce – niezależnie od płci, orientacji seksualnej czy pochodzenia. Niechby tylko miał pieniądze – wszak „forsa świat porywa w wir”. Na głównej scenie i balkonach rozgrywa się szereg scenek rodzajowych. Ileż tam można dostrzec smaczków, ile intrygujących postaci wyłapać w tle (ach, ten Victor! I Bobby, i girlsy…)! Z jaką maestrią jest to podane, jak zatańczone w takt porywającej muzyki! Efektowna scenografia Grzegorza Policińskiego tworzy dla tych epizodów doskonałą, wielopłaszczyznową przestrzeń. Za chwilę nieco zagubiony pisarz in spe i kabaretowa piosenkarka Sally Bowles wpadną sobie w oko, a my poznamy w ten sposób wszystkich najważniejszych bohaterów snutej opowieści.
W przesiąkniętym dekadencją oraz zabawą do utraty tchu (i forsy) świecie mimochodem pojawiają się nowe składowe. Ktoś wyjeżdża w sprawach politycznych do Paryża. Ktoś czyta „Mein Kampf”. Kilku mężczyzn w pięknym kanonie śpiewa „Jutro świat będzie nasz”, a Mistrz złowrogo powtarza tę kwestię. Jeszcze trwa bal i pary tańczą, jeszcze gra orkiestra, jak na tonącym „Titanicu” – ale spod cekinów i piór przezierają już liszaje brunatniejącej rzeczywistości. Dotychczasowy świat rozpada się w kaskadach histerycznego śmiechu Mistrza Ceremonii. Niebawem usłyszymy wykrzyczane z nienawiścią „Jude Raus” i zobaczymy brunatne stroje tych, którzy wcześniej się bawili. Dostrzeżemy w pośpiechu nakładane na ramię opaski (z przekonania czy ze strachu?). Tylko patrzeć, jak zabawna Fräulein Kost szepnie miłemu panu Ludwigowi o tych, którzy rządzą światem…
Koło dziejów zaczyna miażdżyć wszystkich. Możemy myśleć, że nas to nie dotyczy, a polityka nie jest naszą sprawą, bo chcemy mieć jedynie święty spokój, jak Fräulein Schneider. Możemy powtarzać za Herr Schultzem, że krzykacze to tylko rozwydrzone chłystki, a on przecież „ostatecznie jest przede wszystkim Niemcem”; że to wszystko minie. Ale my, widzowie zaproszeni do kabaretu… – my przecież wiemy, jak to się skończy. Dlatego finał długiego pierwszego aktu wbija w fotel, a oklaski wydają się tak bardzo nie na miejscu.
A potem zaczyna się akt drugi i znów pojawia się Mistrz Ceremonii – owszem, niemoralny i perwersyjny, ale jednocześnie fascynujący. Trudno nie ulec jego czarowi, z którego doskonale zdaje sobie sprawę. Kiedy już wie, że ma publiczność na każde skinienie, staje się coraz bardziej przerażający, nawet odrażający. A widownia? Nadal klaszcze…
Tysiące stron zapisano, by odpowiedzieć na pytanie, jak to się mogło stać. Jak cały naród mógł ulec zbiorowemu szaleństwu? Ano właśnie tak. Nie da się bardziej dosadnie ukazać psychologicznych sposobów manipulacji tłumem. Nagły przebłysk świadomości sprawia, że śmiech zamiera w gardle, a dłonie w połowie oklasków…
Twórcy przedstawienia z rozmachem portretują malowniczy berliński półświatek, a w kontraście do niego pozwalają wybrzmieć scenom kameralnym. To dzięki nim bohaterowie stają się widzom niezwykle bliscy. Pomiędzy starszą parą rozkwitnie niedługo nieśmiałe uczucie, ukazane prosto i bez zbędnej ckliwości. Sally i Cliff w rozbrajająco uroczy sposób będą próbowali znaleźć coś, co ich łączy – mimo że są tak bardzo niedobrani.
Tu nie ma słabych ról, a materia libretta pozwala aktorom stworzyć nietuzinkowe postaci. Świetny Marek Chudziński jako Ernst Ludwig powoli ujawnia prawdziwą twarz swojego bohatera, kryjącą się za miłą powierzchownością i poczuciem humoru. Nawet kiedy już wszystkie karty są na stole, trudno mu odmówić swoistego sznytu i klasy. Miłosne podboje Fräulein Kost w interpretacji niezawodnej Anny Ratajczyk budzą powszechną wesołość. Ale wystarcza jedno jej zdanie, by świat się zatrzymał, a uśmiech zastygł jak grymas. Artur Święs to niezrównany Herr Schultz – dystyngowany i po staroświecku zabawny. A kiedy ten ufny mężczyzna z rosnącym zdumieniem i niezrozumieniem patrzy na to, co dzieje się wokół niego – możemy być tylko bezsilnymi świadkami.
Maria Meyer jako Fräulein Schneider subtelnie wygrywa dramat samotności swojej bohaterki. Na początku ostrożna, z prawie dziewczęcą nieśmiałością przyjmuje awanse Herr Schultza, nie wierząc, że dana jest jej ostatnia szansa na miłość. Tym boleśniejszy okazuje się powrót do rzeczywistości. Kiedy ze smutną rezygnacją mówi, że poradzi sobie i przetrwa jak zawsze, każdym nerwem czuje się jej cichą rozpacz. Elżbieta Okupska pokazuje tę postać mocniej zarysowaną, skupioną na codzienności. Podkreśla jej pewność siebie, jest charakterna i uparta, ale w obliczu uczucia ujawnia skrywaną łagodność. Obie niekwestionowane diwy chorzowskiej sceny są równie wiarygodne i przejmujące. Można na nie patrzeć i słuchać ich bez końca.
Podwójna obsada roli Cliffa Bradshawa pozwala przyjrzeć się, jak aktorzy podejmują dialog z postacią, którą tworzą. Cliff Macieja Kulmacza jest cichszy, nieco melancholijny, ten Huberta Waljewskiego – bardziej śmiały, dynamiczny. Obaj ujmują dobrodusznością i odrobiną naiwności, przekonują wytrwałością. Kiedy deklarują: „Nigdy bym cię nie zostawił” – wierzy się im bez zastrzeżeń.
Wioleta Malchar jest Sally Bowles doskonałą. Określenie, że rola została dla kogoś stworzona, to najczęściej pusty frazes, ale gdybym miała go świadomie użyć – to właśnie w tym przypadku. Sally jest irytująca, zabawna, przekorna i zadziorna. Pewna siebie i świadoma swoich atutów. Tylko czasem pozwala sobie na to, by w jej spojrzeniu pojawiło się pragnienie bycia kochaną, tylko czasem widać smutek i obawę, że nie sprosta oczekiwaniom. Kiedy śpiewa „Życie kabaretem jest”, w jej głosie jest wszystko, co za sobą zostawia; wszystko, co zniszczyła – celowo bądź nieświadomie. I wszystko, o czym marzy, a co już nie wróci. Siła tego wykonania, za każdym razem nagradzanego burzą oklasków, to poruszające zwieńczenie brawurowej kreacji artystki.
Mistrz Ceremonii spina w całość opowieść o Berlinie tuż przed wybuchem nazistowskiego obłędu. Jest jej bohaterem, łącznikiem między widownią a postaciami oraz kimś na kształt greckiego koryfeusza, który komentuje akcję. Rola to niewątpliwie dająca ogromne pole do popisu, ale też wymagająca, bo „ustawiająca” w dużej mierze odbiór przedstawienia; mogąca kogoś, kto jej nie uniesie, przytłoczyć. Kamil Franczak mierzy się z tym zadaniem swobodnie i z finezją. Tworzy postać przemyślaną, doszlifowaną technicznie, kompletną, nieodparcie charyzmatyczną i hipnotyzującą. Jest obsceniczny, drapieżny, uwodzi inteligencją i poczuciem humoru. A kiedy na chwilę przestaje kokietować i śpiewa „Idź lub zostań”, w jego interpretacji kryje się cały dramat świata, który właśnie runął. Takie kreacje aktorskie zostają w głowie na zawsze.
Jacek Bończyk zrealizował widowisko doskonale oddające ducha epoki. Zachwyca bogactwo kostiumów wymyślonych przez Annę Chadaj. Są tu eleganckie garnitury oraz płaszcze, piękne sukienki i futra, fantazyjne nakrycia głowy, skąpe stroje kabaretowych tancerek i tancerzy. Osobny wpis (czy raczej pean pochwalny) można by poświęcić kreacjom Mistrza Ceremonii. Oszałamia żywiołowa i zróżnicowana choreografia Ingi Pilchowskiej, w której można znaleźć elementy kankana, charlestona, stepu i tańca na rurze. Sekwencja taneczna w „Money, money” to mistrzowski popis kreatywności i precyzji. Przebojowa muzyka w wykonaniu teatralnej orkiestry oraz damskiego stage bandu przenosi natychmiast do czasów międzywojnia.
„Cabaret” to misternie skonstruowana, koncertowo zagrana opowieść ze sporą (naprawdę!) dawką humoru. Ale jest jeszcze coś, co ten bardzo dobry spektakl czyni znakomitym: fakt, że nie można się od niego uwolnić. Wychodzi poza teatralną rzeczywistość i zmusza do refleksji. Uwiera. Każe zadawać pytania. „Czy Ty nie rozumiesz, że jak nie jesteś przeciw temu wszystkiemu, to jesteś za?” – wykrzykuje Cliff. Zło nie jest demoniczne, ale zwyczajne i banalne. Wdziera się w codzienność ukradkiem, krok po kroku. Czeka, by wybuchnąć, zamienić sympatycznych sąsiadów, nocnych utracjuszy w oskarżycieli i oprawców.
Na ile małe ustępstwa lub zwykła obojętność przyczyniają się do jego zwycięstwa? Ile wolności jesteśmy w stanie oddać dla „świętego spokoju”? Te pytania są dotkliwie aktualne i rozbrzmiewają w głowie na długo po zakończeniu przedstawienia. Udowadniają, że problematyka ukazana w „Cabarecie” się nie przedawnia – niestety.
„Zostawcie troski w szatni, tu życie jest piękne” – wabi na początku Mistrz Ceremonii. Jednak to ułuda. Możemy powtarzać mechaniczne ruchy chocholego tańca, z którego nikt nas nie obudzi. Ale to już nie Republika Weimarska na początku lat 30. Rozejrzyj się wokół… „Gdy narasta zło – co byś zrobił”?
Co robisz?
„Cabaret”, Teatr Rozrywki, 23, 31 października 2021r.
Reżyseria: Jacek Bończyk
Choreografia: Inga Pilchowska
Kierownictwo muzyczne: Mateusz Walach
Kierownictwo wokalne: Ewa Zug
Scenografia: Grzegorz Policiński
Kostiumy: Anna Chadaj
Mistrz Ceremonii – Kamil Franczak
Sally Bowles – Wioleta Malchar
Clifford Bradshaw – Maciej Kulmacz/ Hubert Waljewski
Fräulein Schneider – Maria Meyer/ Elżbieta Okupska
Herr Schultz – Artur Święs
Ernst Ludwig – Marek Chudziński
Fräulein Kost – Anna Ratajczyk
Celnik – Jakub Wróblewski
Max – Kamil Drężek
Bobby – Dawid Pilszek/ Maciej Kulmacz
Victor – Piotr Brodziński
Dwie damy – Katarzyna Hołub, Anna Surma
Taksówkarz – Robert Talarczyk
Gorylka – Zuzanna Marszał
Girlsy – Barbara Ducka, Katarzyna Hołub, Paulina Magaj-Szpak, Joanna Możdżan, Anna Surma, Magdalena Wojtacha
Chór kelnerów – Jakub Wróblewski, Michał Gucma, Dominik Koralewski, Rafał Talarczyk, Przemysław Witkowicz, Tomasz Wojtan
Bywalcy kabaretu Kit Kat – Natalia Gajewska, Izabella Malik, Ewa Niemotko, Ewa Grysko, Marta Tadla, Rafał Gajewski, Bartłomiej Kuciel/ Mirosław Książek
oraz zespół baletowy, stage band (gościnnie), orkiestra Teatru Rozrywki