Tu, gdzie mój świat…

Niesłychanie utalentowany i kreatywny, wciąż się rozwija i poszukuje. Lubi robić wszystko po swojemu. Nie boi się ryzykować. Właśnie spełnia swoje wielkie marzenie – wydaje solową płytę. Album „#lubiecie” może być zaskoczeniem dla tych, którzy znają go z teatralnej sceny. Tym razem nie ukrywa się za rolą, postacią, interpretacją tekstu kogoś innego. To jego nagie emocje, wrażliwość, puls. Do świata swoich słów i dźwięków zaprasza Franky – Kamil Franczak.

Fot. Artur Wacławek

Nasza poprzednia rozmowa miała miejsce prawie dwa lata temu. Przez ten czas wiele się zmieniło, toteż, jeśli pozwolisz, chciałabym do niej nawiązać.

Planowałeś wydanie kolejnej płyty z zespołem Zero Procent…

Tak się jednak nie stało. Różne powody sprawiły, że przygoda z Zero Procent została zakończona po krótkiej próbie wznowienia współpracy. Psychicznie nie czułem się w tej sytuacji komfortowo. Jeśli pracuje się nad jakimś dziełem artystycznym, ważny jest klimat, muszą być zachowane pewne warunki. Nie chcę powiedzieć, że ich nie zachowano, jednak pewnych niuansów nie potrafiłem przeskoczyć jako twórca. Toteż zamiast tkwić w impasie, uznałem, że lepiej to przerwać. Myślę, że podjąłem dobrą decyzję.

Kiedy rozmawialiśmy ostatnio, byłeś etatowym aktorem Teatru Rozrywki. Od ubiegłego roku występujesz tam gościnnie.

W codziennym życiu często staram się zatrzymywać i słuchać, co mi podpowiada wewnętrzny głos. Przebija się on przez to, co na zewnątrz, a co czasem na pozór wydaje się zupełnie inne. Pandemia sprawiła, że na pewne rzeczy spojrzałem na nowo. Poczułem potrzebę zmiany. Na etacie byłem przez dziesięć lat – długo. Doszedłem do wniosku, że nadszedł czas na opuszczenie gniazda.

Zostańmy jednak na chwilę przy teatrze. W czasie pandemii Teatr Rozrywki zaproponował widzom niezwykły spektakl – „Piekło i raj”. Za rolę Diabła w tej realizacji otrzymałeś niedawno kolejną nominację do Złotej Maski. Co pozwoliła Ci odkryć w sobie ta kreacja?

Mimo że jestem wokalistą i głównie śpiewam, jeszcze nigdy wcześniej nie miałem okazji zagrać w przedstawieniu, w którym nie ma kwestii mówionych, a wyłącznie piosenki. Można było poruszać się tylko w obrębie tej materii, z tego budować rolę – i to nie byle kogo, bo Diabła właśnie. To nowe doświadczenie, dzięki któremu musiałem wykorzystać wszystko, czego się przez lata pracy nauczyłem. Okazało się wymagającym i niezłym combo na podsumowanie pewnego etapu – bo to ostatni spektakl, który zrobiłem, będąc etatowym pracownikiem teatru. Bardzo go lubię.

W maju widzów Teatru Rozrywki czeka pożegnalny set „Producentów”, z którymi jesteś na wiele sposobów związany. Jakie uczucia budzi w Tobie rozstanie z tym tytułem?

Szczerze mówiąc, rozumiem tę decyzję. To trudne w realizacji przedstawienie, sporo pracy trzeba włożyć, by cały czas trzymać poziom i by nie doszło do zmęczenia materiału – a przecież jest grane od trzynastu lat. „Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść niepokonanym”. To dobry czas, żeby „Producenci” opuścili afisz Teatru Rozrywki. Chociaż z drugiej strony – są na pewno jednym z najlepszych tytułów, w jakich miałem okazję zagrać, uwielbiam go. Jako widz widziałem „Producentów” sześć razy, później wszedłem do zespołu, a przez ostatnie cztery lata grałem Leo Blooma (licząc z okresem pandemii, więc szczególnie dużo tego grania nie było). Bardzo się cieszę, że mogłem wziąć udział w tej przygodzie. A praca z Darkiem Niebudkiem to jedno z doświadczeń, dla których wykonuje się ten zawód.

Nie mogę nie zapytać o Mistrza Ceremonii. Jak zmienił się po prawie dwuletniej przerwie, kiedy „Cabaret” nie był prezentowany na scenie z powodu pandemicznych ograniczeń?

Był we mnie ogromny głód grania tego spektaklu. Często pojawiały się w mojej głowie myśli związane z działaniem tej postaci, budowaniem jej. Sam się zmieniłem przez te dwa lata. Mistrz Ceremonii z pewnością okrzepł, nabrał jeszcze więcej odwagi, by robić pewne rzeczy na scenie, a to na pewno ma pozytywny wpływ na przedstawienie jako całość. Ale przede wszystkim ma inny kolor włosów (śmiech).

Został blondynem, pasuje mu to.

Tak, zrobił się bardziej „okołoaryjski” (śmiech).

Sporo czasu poświęcasz teraz solowemu projektowi muzycznemu, o którym za chwilę. A co dalej z teatrem w Twoim życiu?

Nie zdecyduję się na wybór jednej artystycznej drogi, bo nie umiałbym zrezygnować z tej drugiej. Wiem, że to będzie czasem trudne, ale na pewno nie porzucę teatru. Chcę się angażować w spektakle, które mnie interesują, są bliskie mojej estetyce. Chciałbym się dzięki nim rozwijać, ale też mieć nad tą ścieżką większą kontrolę. Z pewnością będę łączył różne moje aktywności. Niewykluczone, że któraś z kolejnych płyt będzie mocno teatralna i wtedy będę mógł wykorzystać wszystkie nabyte w teatrze umiejętności.

Czy jest konkretny typ ról, które chciałbyś grać?

Dotychczas miałem okazję wcielać się w wielu różnych bohaterów. Nie chcę zamykać się na żadne role, twierdząc, że gram tylko takie albo inne. Na razie skłaniam się ku bardziej niebezpiecznym, groźnym postaciom. Mistrz Ceremonii tak mną pokierował i ta droga mi się spodobała. Ale to nie przekreśla żadnej innej. Jest sporo pól do odkrycia, jeśli reżyser ma ciekawą wizję. Najważniejsze jednak to dobry spektakl, dobry tekst. No i muza, która mnie wkręci i którą polubię.

Skoro mowa o muzyce – dwa lata temu opowiadałeś o planowanej solowej płycie, ale mam wrażenie, że miała ona wyglądać nieco inaczej. Mówiłeś wtedy o pewnej kreacji siebie, którą w związku z nią wymyśliłeś.

To prawda. Muzycznie miała być taka, jaka jest. Pojawiły się drobne zmiany, bo niektóre rzeczy wymagały przemyślenia, musiały z czasem dojrzeć. Ale istotnie, przymierzaliśmy się do sesji zdjęciowej, do której pomysły bardzo nam się podobały. Doszedłem jednak do wniosku, że nie jestem jeszcze gotowy na wykonanie kroku, który pociągnąłby za sobą zmianę wizerunkową; nie wypadałoby pokazać nowego oblicza, a potem go odsunąć na bok, toteż z tego zrezygnowałem. Postanowiłem oprzeć płytę na tym, co umiem robić najlepiej – na byciu sobą. Już podczas przedpremierowego koncertu we wrześniu poczułem, jak fajnie jest występować na scenie w czymś, co nie jest kostiumem, ale ulubionym ubraniem, takim, w którym wychodzę w miasto. To moja debiutancka solowa płyta, chcę się czuć maksymalnie komfortowo podczas prezentowania tego materiału.

Śpiewanie było Twoim pierwszym artystycznym wyborem – nagrywałeś płyty, grałeś koncerty, brałeś udział w festiwalach. Z zespołu zostałeś „porwany” do teatru. Dlaczego tak bardzo zależało Ci na wydaniu solowego albumu?

Zawsze lubiłem pisać piosenki. To rodzaj terapii – zbieram myśli, chwytam emocję, którą można zamknąć w słowach i zatrzymać; tylko ja wiem, z czym ona się wiąże. Cały czas pisałem utwory dla siebie albo dla kogoś, nagrywałem je. Wstępna wersja solowej płyty była prawie gotowa dawno temu, ale wciąż coś mi w niej nie odpowiadało, więc nie chciałem tego kontynuować. Aby coś napisać i być z tego zadowolonym, trzeba najpierw stworzyć dużo rzeczy, które wyjdą średnio; ale dzięki nim można zrozumieć, czego się chce. Łatwo się wykonuje i interpretuje czyjeś świetne songi. Trudniej nadać charakter własnej piosence. Wtedy trzeba pokazać swoją wrażliwość muzyczną – zupełnie nagą, rozebraną na czynniki pierwsze. To jest w pisaniu najciekawsze, chociaż jednocześnie najtrudniejsze. Od zawsze pragnąłem przygotować coś swojego, własną wypowiedź, za którą będę stał murem. Droga do spełnienia tego marzenia była długa, ale płyta wreszcie jest.

Fot. Artur Wacławek

Płyta „#lubiecie” to zupełnie inna twórczość niż ta, z której dotychczas dałeś się poznać. Można powiedzieć, że pod pewnymi względami zaczynasz od początku. „Bez ryzyka tylko oddychasz…”?

To prawda. Mam pełną świadomość, że ta muzyczna propozycja jest odmienna od rzeczy, które robiłem przez ostatnie dziesięć lat, czy to w teatrze, czy na innych polach artystycznej ekspresji. Cóż mogę poradzić – taką płytę muszę wydać, on we mnie gra (śmiech). Od wielu ludzi, którzy mnie znają ze sceny teatralnej, otrzymałem kredyt zaufania; jest szansa, że podążą razem ze mną i posłuchają mojego albumu. Oczywiście są też tacy, których nie będzie interesował. Ale wiem również, że pojawiają się nowi odbiorcy, kompletnie nieznający mnie z teatru, a słuchający mojej muzyki. Widzę to, prowadząc fanpage, który łączy wszystkie te artystyczne drogi. Zastanawiałem się zresztą, czy nie powinienem ich rozdzielić, ale jest we mnie na to jakaś wewnętrzna niezgoda. Ja jeden robię to wszystko, a skoro tak jest, po co osobne konta na każdy rodzaj aktywności? Nie całkiem rozumiem współczesne zasady funkcjonowania w świecie wirtualnym. Tak, jest ryzyko, że publiczność będzie się wymieniać. To pokłosie mojego sposobu działania. I muszę to przełknąć, bo dalej będę tak postępował (śmiech).

Ważną rolę w powstawaniu „#lubiecie” odegrał Daniel Cebula-Orynicz.

Tak, jest współtwórcą albumu. Jesteśmy bardzo dobrymi kumplami, poznaliśmy się w teatrze. Połączyły nas zainteresowania muzyczne, kompozytorskie, songwriterskie. Piosenki na płytę zacząłem pisać pod koniec 2017 roku, w kolejnym zacząłem o tym odważniej mówić, konsultować się z osobami wokół. Wtedy Daniel zaproponował, żebyśmy spróbowali popracować wspólnie. Jest genialnym muzykiem, ma zdecydowanie większą niż ja świadomość aranżacji, większe umiejętności, jeśli chodzi o produkcję muzyczną. Pomyślałem, że skoro mój świetny kumpel robi coś pięć razy lepiej ode mnie, czemu nie miałby się tym zająć? Dobrze rozumiemy swoje wizje, a z ich połączenia powstają rzeczy, które nawet nas samych zaskakują. Wyobraźnie poprowadziły nas w takim kierunku i zrobiliśmy album, z którego obaj jesteśmy bardzo zadowoleni.

W „#lubiecie” intryguje to, że płyta nie ma jednorodnego oblicza. W opisach pojawiają się słowa-klucze, jak elektro-pop, ale nie jest tak, że słysząc jeden kawałek, wie się, w jakim stylu jest cały album. Gdybyś jednak miał znaleźć wspólny mianownik dla niego, co by to było?

Wspólnym mianownikiem jestem ja. Rzeczywiście, wyrwany z kontekstu, każdy kawałek jest odrębną całością. Ale kiedy słucha się ich razem, one nadzwyczaj dobrze się łączą i ze sobą współgrają. „#lubiecie” to pierwszy utwór, który powstał z myślą o tym materiale, dlatego m.in. stał się tytułowym. Do stworzenia każdego numeru przywiodła mnie inna wibracja, ale połączyły się razem w brzmieniach, które ze sobą korespondują. Zależało mi na jednorodnym stylu, jeśli chodzi o język, którym posługuję się na płycie, jeśli chodzi o układanie i wykonywanie linii wokalnych. To wspólny mianownik. A dzięki Danielowi wszystko jest przemyślane i ze sobą współbrzmi.

Najpierw powstaje muzyka czy tekst?

Najchętniej pracuję, kiedy mam już muzykę. Ona mnie prowadzi w konkretne rejony, słyszę tematykę, która by do niej pasowała. Podczas powstawania niektórych utworów najpierw była linia melodyczna i mój tekst, a dopiero potem myśleliśmy o aranżu. Bywało też, że Daniel przysyłał mi jakiś muzyczny pomysł, który stawał się inspiracją dla słów i linii melodycznej. Jest różnie, ale kiedy następuje moment, że wszystko się łączy – wiem, że to jest to, o co mi chodzi.

Czy kiedy tworzysz, wyobrażasz sobie, kto tego będzie słuchał?

Nie mam żadnego wymyślonego odbiorcy w głowie. Muzyka nie ma wieku. Tak, są jakieś trendy, ale nie wyklucza to kwestii, że muzyka jest dla każdego.

Teksty na płycie wydają się bardzo osobiste. Na ile się w nich odsłaniasz?

Całkowicie. Między słowami pojawia się więcej niż na „pierwszy rzut ucha” można usłyszeć. Utwór „peszt”, który nagrałem z dziewczynami z zespołu Wild Whispers, opowiada o jednej z największych majówkowych imprez, w których wziąłem udział, a która miała miejsce w Budapeszcie. Na sto procent tylko ja wiem, o czym on jest, a między wierszami można znaleźć różne podpowiedzi (śmiech).

Staram się pisać rzeczy, które mają w sobie pewien uniwersalizm interpretacyjny. Po „lustracji” dostałem mnóstwo wiadomości od osób z zupełnie innymi problemami, w innym punkcie życia niż ten, który został opisany w piosence. To jedyny utwór, który nie jest o mnie, a empatyczna wizja obserwowanej sytuacji. Wiele osób odnalazło w nim swoją historię. Dlatego powiedziałem wcześniej, że muzyka nie ma wieku. Ktoś może znajdować się na takim etapie życia, że piosenkę, która powstała na bazie innego konkretnego uczucia, odbierze jako swoją dzięki jej uniwersalizmowi właśnie. O to mi zawsze będzie chodziło, jeśli chodzi o tworzenie tekstów.

Co Cię inspiruje?

Podróż, człowiek, słowo, emocja – dobra czy zła. Morze, rzeka, wiatr, drzewo – wszystko. Pobyt w miejscu, które jest mocno inspirujące, myśli, które akurat zaprzątają głowę. Następuje moment, w którym można je uchwycić – i to robię. Natchnieniem jest całe życie.

Fot. Artur Wacławek

Na scenie teatralnej grasz różne role. A kim jest Franky?

Franky to estradowa, muzyczna wersja Kamila Franczaka. Chciałem nadać temu projektowi konkretną nazwę, bo to moja nowa działalność, a lubię, kiedy wszystko jest uporządkowane i określone. Wszyscy do mnie całe życie mówią Franek. Mój pseudonim, który pojawił się zupełnie naturalnie dawno temu, gdy byłem dzieckiem, ewoluował w przeróżne strony, ale zawsze kręci się wokół Franka, Franky’ego, Francia itd. Wybrałem jeden, który uznałem za najbardziej pasujący do solowej drogi muzycznej.

Płyta ukaże się lada moment. Czy możesz o sobie powiedzieć, że jako artysta jesteś w tym momencie spełniony?

Podczas pracy nad „Piekłem i rajem”, kiedy dyskutowaliśmy na temat zasadności wystawienia tego spektaklu, padło wobec mnie stwierdzenie: „Czyli ty jesteś spełnionym człowiekiem”? Powiedziałem wtedy, że na pewnych polach tak. Są krótkie momenty satysfakcji, ale nie przeszłoby mi przez gardło powiedzenie, że jestem spełniony. Jeśli chodzi o rozpoczęcie tej artystycznej ścieżki, czuję, że będę się spełniał w tym materiale. Planów na kolejne płyty mam aż za dużo, mnóstwo pomysłów, jak one by mogły wyglądać. Ale na razie wszystkie są w mojej głowie. A skoro mam tyle do zrobienia, nie mogę myśleć o tym, że coś już osiągnąłem.

Muzyczną przygodą, która chyba przyniosła Ci satysfakcję, było niedawne sceniczne zetknięcie z twórczością Freddiego Mercury’ego.

To zdarzyło się bardzo nagle – w dwa dni zastąpiłem wokalistę w projekcie Golden Hits of Queen. Wyzwanie wyzwań pod względem repertuarowym! Oczywiście nigdy bym nie śmiał nawet próbować być Freddiem, to byłaby tylko i wyłącznie pułapka. Od początku nie miałem zamiaru nikogo udawać.

Wyobrażam sobie widza, nawet siebie, idącego na taki koncert. Stresowałbym się, że za chwilę ktoś będzie udawał mojego idola. Może byłbym nawet źle nastawiony. Stawiając się w takiej sytuacji, wiedziałem doskonale, czego nie robić. Przynajmniej tego się nie bałem. Mój punkt wyjścia wobec oryginalnego materiału był taki, jaki w ogóle mam stosunek do muzyki: to nie jest konkurowanie, a sztuka, która ma swoje wymiary, natężenie, prawdę. Jako wykonawca nie mam zamiaru z nikim się ścigać. Toteż z mojej perspektywy nie mogło być inaczej – to musiałem być ja w repertuarze Freddiego i Queen.

Ta przygoda była i jest jedną z fajniejszych spośród tych, które mi się przydarzyły. Lubię się rozwijać, a zaśpiewanie tego repertuaru było dużym krokiem, na początku bardzo stresującym, z momentami zwątpienia, które na szczęście minęły. Z tego, co wiem, ludzie po koncertach wychodzą zadowoleni, dostajemy mnóstwo pozytywnych komentarzy, więc takie potraktowanie sprawy było dobrym wyborem.

Będzie Cię można jeszcze zobaczyć w tym projekcie?

Tak, latem planowane są występy plenerowe, a jesienią wrócimy do grania w salach.

Kiedyś na moje stwierdzenie, że jesteś w stanie zaśpiewać wszystko, odpowiedziałeś, że może to Twoje przekleństwo. Dlaczego?

Jeśli wykonawca potrafi poruszać się w ramach różnych gatunków muzycznych, to też bywa ryzykowne. Wspomniałem wcześniej o rozmaitych formach scenicznej działalności, które łączę, ale nie chcę być traktowany jako ktoś „od wszystkiego do niczego”. Kluczem, by wyjść z tej sytuacji obronną ręką, jest to, by było słychać człowieka; by wokal był położony w różnych gatunkach i piosenkach w sposób charakterystyczny dla twórcy i wykonawcy. Być sobą, niezależnie od gatunku – to jedyna droga.

Wyreżyserowałeś koncert „La Femme de Paris” Joanny Możdżan, a także swój teledysk „vibe”. Reżyseria to kolejna z artystycznych profesji, którą chcesz się zająć?

Nie jestem na takim etapie życia, by dążyć do realizacji tego typu przedsięwzięć. To były jednorazowe sytuacje, które przydarzyły się po drodze, okazja, żebym się sprawdził w tej materii, czegoś nowego nauczył. Wymyśliłem scenariusz do teledysku i chciałem zadbać, by wszystko wyglądało tak, jak sobie wyobraziłem. Ale nie na każdy utwór, teledysk, cokolwiek, co będę robił nawet za ileś lat, znajdę miejsce w głowie. Bardzo mi się to podobało i pewnie od czasu do czasu będę do takich działań wracał, ale nie na pełen etat.

Jesteś bardzo niezależny i lubisz być sam za wszystko odpowiedzialny. Opowiedz o zaletach i wadach takiego działania.

Najważniejsza korzyść jest taka, że jeśli coś nie wyjdzie, pretensje ma się tylko do siebie. A wady? Staram się robić wszystko jak najlepiej, lubię się cały czas uczyć nowych rzeczy. Ale czasem wykonuję coś gorzej niż ktoś, kto w danym fachu siedzi całe życie. Na razie bywam zosią samosią, ale coraz rzadziej już robię wszystko od a do zet. Myślę, że z czasem nauczę się, kiedy odpuścić i przekazać część obowiązków komuś innemu. Pracuję nad sobą w tej kwestii. Nie chciałbym być wieczną zosią samosią, bo to bardzo trudne.

Jesteś niezwykle otwarty wobec ludzi. Skąd się to bierze?

Nigdy nie byłem inny. Zawsze miałem dobre kontakty z ludźmi, bardzo łatwo je nawiązywałem. Ta cecha charakteru przydaje się w przypadku mojej działalności artystycznej, jeśli chodzi o kontakt z widzem, słuchaczem, odbiorcą.

Ale na pewno są momenty, kiedy masz dość. Jak sobie wtedy radzisz?

Pomaga mi miłość do tego, co robię. Kiedy jest trudny moment, uciekam w pracę. Zdarzyło mi się grać spektakle czy koncerty, z którymi psychicznie było mi w danym momencie bardzo nie po drodze. Ale one właśnie były powodem, żeby się pozbierać, znaleźć rozwiązanie, ruszyć dalej. Na szczęście nigdy jeszcze nie stało się tak, żeby przedstawienie czy koncert były dla mnie czymś nie do przeskoczenia. Raczej okazywały się dobrą terapią.

Myślisz już o kolejnych artystycznych krokach?

Tak – o tym, co po wydaniu płyty, co dalej w moim życiu zawodowym. Ale muszę do tego dołączyć dane, które zbiorę po wydaniu albumu. Wtedy zdecyduję, jaki krok wykonać, który z moich planów na kolejne płyty będzie odpowiedni. Na razie jednak w głowie mam pierwszy album. Chociaż przygotowując z moją ekipą ostateczne miksy, które poszły do dystrybucji, tak dużo go słuchałem, że teraz już chciałbym oddać go ludziom. Niech oni słuchają, a ja się zajmę wykonywaniem. Te dźwięki są ze mną od końcówki 2017 roku. Kiedy podjąłem decyzję o spróbowaniu ponownie z Zero Procent, nastąpiła chwila przerwy, ale potem natychmiast do mnie wróciły. Podczas pandemii miałem dużo czasu na przemyślenie pewnych kwestii, poszukiwania – ostatecznie wszystko to wyszło wydawnictwu na dobre. Chciałem być pewien. że będzie dokładnie takie, jak je sobie wyobraziłem. Ten czas był bardzo potrzebny. Każdy funkcjonuje inaczej, ma zupełnie inną drogę dojścia do tego, co dla niego ważne. Ten sposób i moment są moje.

Niech trwa, będzie piękny i stanie się kolejnym spełnieniem. Dziękuję za rozmowę.

Fot. Artur Wacławek (okładka płyty „#lubiecie”)

Premiera albumu Franky’ego „#lubiecie” w serwisach streamingowych 13 maja, koncert premierowy w Teatrze Rozrywki – 14 maja o godz. 19.00.

Oficjalne profile artysty:

fb-share-icon
Ten wpis został opublikowany w kategorii WYWIADY i oznaczony tagami , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.