Byłem przekonany, że zostanę pianistą

  • Post author:
  • Post category:WYWIADY

Człowiek-orkiestra. Twardo stąpający po ziemi marzyciel. Otwarty i przesympatyczny, ujmujący skromnością i szacunkiem wobec innych. Rozmowa z artystą o tak szerokich horyzontach to nie tylko wielka przyjemność, ale też fantastyczna okazja, by czegoś nowego się nauczyć.

Zapraszam do lektury pierwszej części wywiadu z Marcinem Sosińskim.

Fot. Sebastian Glapiński

Aktor dramatyczny, musicalowy, dubbingowy, aktor-lalkarz, kompozytor, reżyser, autor tekstów – uff, chyba niczego nie pominęłam.

Chyba nie…

Potrafiłbyś się zdecydować na jedną z tych profesji?

Zależy, co bym za to dostał (śmiech). A serio – raczej bym nie umiał. Chociaż… Mimo że z wykształcenia jestem aktorem, coraz bardziej ciągnie mnie do tego, by stawać po drugiej stronie i na przykład reżyserować.

Zdobyłeś już nieco doświadczeń reżyserskich, chociażby przy „Hoteliku Démodé”.

To prawda. Wcześniej zrobiłem też w kaliskim Teatrze Dramatycznym monodram „O szkodliwości…” według opowiadania Czechowa i tekstów napisanych przeze mnie.* Było to niełatwe, ale jednocześnie piękne i niezwykle twórcze zadanie, bo miałem wtedy dwadzieścia pięć lat, a reżyserowałem własnego ojca. Można więc powiedzieć, że zacząłem z grubej rury. Zdawało mi się, że potem już będzie tylko łatwiej (śmiech). Ale między innymi to doświadczenie pozwoliło mi myśleć, że mógłbym się odnaleźć po drugiej stronie.

Wspomniałeś o ojcu… Jako dziecko aktorskie znałeś lepiej niż inni ciemne strony tego zawodu. Jak to wpłynęło na Twoje myślenie o nim?

To bardzo ważny wątek w moim życiu. Przed wyborem studiów byłem przekonany, że zostanę pianistą jazzowym, chciałem iść do Katowic (Wydział Jazzu i Muzyki Rozrywkowej w Akademii Muzycznej im. K. Szymanowskiego w Katowicach – przypis: Gosia JG). Potem zastanawiałem się nad kompozycją, ale zorientowałem się, że tam będzie trzeba przecież pisać nuty, a ja nie mam do tego cierpliwości (śmiech). Ot, takie zwykłe wątpliwości osiemnastolatka, co zrobić ze swoim życiem.

To prawda, jestem typowym dzieckiem teatralnej garderoby, teatr był od zawsze w moim życiu. Tata, kiedy się dowiedział, że jednak chcę się na tę drogę zdecydować, stuknął się w czoło i powiedział: „Synek, czy ty nie widzisz, jaki to jest zawód? Czemu chcesz w to iść?”. Jeśli chodzi o wszelkie rzeczy związane z aktorstwem, w gruncie rzeczy przygotowywała mnie mama, tata był sceptyczny – pewnie myślał, że skoro postanowiłem się w to pchać, nie będzie w tym maczał palców (śmiech). Na pewno też kierował mną wtedy młodzieńczy bunt, na zasadzie – a właśnie, że na przekór zostanę tym aktorem!!!

Tak, już na dzień dobry wiedziałem, że ciemne strony są w tym zawodzie. Jest straszny, a jednocześnie cholernie pociągający, jak zakazany owoc, którego się chce jednak spróbować. Nie żałuję swojego wyboru – lubię się w nim rozsmakowywać, ale mam świadomość różnych jego „odcieni”. Moim marzeniem było po prostu zdać. Gdziekolwiek. Udało się – i to za pierwszym razem. Trafiłem na wspaniały Wydział Lalkarski we Wrocławiu.

Co te studia dały Ci jako aktorowi dramatycznemu i musicalowemu?

Kiedy dostałem się na wydział, nie wiedziałem nic o lalkach. Byłem jednak przeszczęśliwy, mogąc odkrywać nowe aspekty teatru. We Wrocławiu uczy się wszystkich konwencji teatralnych, tak samo jak na wydziałach dramatycznych. Są zajęcia ze sceny współczesnej, mówienia wierszem, prozą itd. Ale poza nimi są też charakterystyczne dla tego miejsca przedmioty, jak np. gra aktorska w masce. Niezwykłe zajęcia, które potrafią nauczyć wyjątkowej świadomości ciała, jeśli ktoś naprawdę się do nich przyłoży. Zazwyczaj, gdy aktor jest na scenie i gra – używa mimiki twarzy, tu się skupiają wszystkie emocje. Co się stanie, jeśli twarz zakryje się maską?

Wracamy do korzeni, teatru greckiego…

Tak! Przecież nie bez przyczyny te maski się pojawiały, miały swoją symbolikę. Od tego się zaczęło! Mieliśmy na trzecim roku zajęcia z maski antycznej z wybitnym pedagogiem, profesorem Józefem Frymetem (którego serdecznie pozdrawiam).

Co ma zrobić aktor, któremu „odbierze się” twarz, mimikę? Jeśli aktor mówi w masce długi monolog i po prostu tylko jest na scenie – widz się nudzi, wyłącza. Człowiek w masce musi robić to, czego nie można, pokazując twarz – „naddać” emocje w ciele. Na przykład chcąc wyrazić smutek, muszę się lekko przygarbić, przyjąć pozycję, która jest smutna. Gra aktorska w masce była jednym z moich ulubionych przedmiotów. To dzięki niej mogę bardzo wiele pokazać wyłącznie ciałem, ale też mam świadomość, kiedy go nie „nadużywać”.

Lubiłem też inne zajęcia, np. technikę gry kukłą, które fantastycznie uczą scenicznego rytmu, niezbędnego chociażby do grania w farsie. Na Akademii Teatralnej w Warszawie są osobne zajęcia z farsy, a u nas pięknie uczy tych samych zasad kukła. To porównanie może wydawać się niezrozumiałe, dopóki samemu nie spróbuje się obydwu tych form. Serio! Jeśli zdobytą wiedzę potrafi się wykorzystać i przełożyć na siebie jako aktora dramatycznego, to – jak to się mówi – nic, tylko „wziąść i braść”. Stajemy się wszechstronni.

Nie da się ukryć, że często widzowie, ja sama też, skupiają się na twarzy aktora…

Na studiach jeden z pedagogów powiedział mi: „Sosiński, naprawdę? Ty chcesz grać w masce z TAKĄ twarzą?” (śmiech).

Fot. Sebastian Glapiński

To był chyba komplement.

Chyba tak (śmiech). A ja bardzo chciałem to poznać! A na poważnie – wydział nauczył mnie mnóstwo na temat tego, co twarz może „zrobić”, jak daną rolę udoskonalić, ale też, jak ją zniszczyć. Z całego serca go polecam, chociaż cały czas twierdzę, że to nie jest miejsce dla każdego, nie takie, gdzie przychodzi się przezimować, gdy tak naprawdę chce się być gdzie indziej. Zresztą tak samo myślę o wydziałach musicalowych: chcesz studiować musical – bądź w tym całym sercem. Nie ma półśrodków. Zdarzali się na wydziale ludzie, którzy nie chcieli tego robić; i uważam, że nie powinni, bo przecież nie o to chodzi, żeby tylko skończyć szkołę. To są specyficzne zajęcia i umiejętności. Można z nich wspaniale skorzystać, ale najlepiej się nie oszukiwać. Przez cztery i pół roku pracowałem w Teatrze Lalek Arlekin, ostatecznie z niego zrezygnowałem na rzecz innych form. Podjąłem świadomą decyzję, ale nigdy w życiu nie wyrzeknę się wydziału lalkarskiego, będę go promował i mówił, że jest wyjątkowy. Bo taki w istocie jest! Mam nadzieję, że za dwadzieścia lat spektakle lalkowe dla dorosłych już na stałe potrząsną światkiem teatralnym, a wtedy wszyscy wspomną moje słowa.

Teatr lalek (wiem, że nie lubisz tego określenia) ma na świecie bogate tradycje – jak chociażby japońskie przedstawienia bunraku czy kathputli w Indiach. W Polsce można wspomnieć chociażby o marionetach Kantora. Mimo to zdaje się, że u nas taki teatr jest traktowany nieco po macoszemu. Jak przekonałbyś do niego kogoś, kto nic o nim nie wie?

Dziękuję za to pytanie, chociaż to temat-rzeka. Rzeczywiście wolę określenie „teatr animacji”, bo lalki kojarzą się powszechnie z czymś tylko dla dzieci, a to sztuka o wiele bardziej wielowymiarowa. Powiedziałbym tak: jeżeli ktoś lubi teatr, to znaczy, że przystaje na pewną formę. A skoro się na nią godzi, może się rozsmakować w różnych jej odmianach. Przecież musical to też forma: ludzie, którzy do siebie nawzajem śpiewają, nagle zaczynają tańczyć – czy to jest normalne? (śmiech). A jako widzowie akceptujemy to bez zastrzeżeń. Dla mnie teatr to teatr, ma różne oblicza i nie potrzebuje przyczepiania łatek. W tym animacji dzieje się bardzo ciekawie. Byłoby jeszcze lepiej, gdyby ten rodzaj sztuki był rzetelnie dofinansowywany. Nawiązując do musicalu – są też w ramach tego gatunku tytuły, które zaczynają przemycać nietypowe rozwiązania sceniczne rodem właśnie z teatru animacji. „Little Shop of Horrors” wykorzystuje formę lalki, jest gdyńskie „Avenue Q”. A w Teatrze Capitol Wojciech Kościelniak zrealizował „Blaszany bębenek”, w którym główną postacią jest jedna z moich ulubionych form lalkowych, tintamareska**, wykorzystująca twarz aktora.

Teatr to bardzo szerokie pojęcie. Dlaczego by sobie nie pozwolić na otwartość, odejście od klasyfikowania, zobaczenie, co mają do zaoferowania różne formy?

Zrezygnowałeś z Arlekina na rzecz Teatru Muzycznego w Łodzi. Nie da się ukryć, że większą rozpoznawalność oraz – paradoksalnie – sympatię wśród wielbicieli musicalu przyniosła Ci rola Thuya w „Miss Saigon”. A co dała Ci aktorsko?

W tamtym okresie ofiarowała mi wszystko, co tylko mogła. Przypomniała mi, że potrafię być dobrym aktorem dramatycznym – jakkolwiek to brzmi w odniesieniu do spektaklu, w którym całym czas śpiewam. Ale ja traktuję wszystkie postaci – lalkowe, musicalowe, stricte dramatyczne – tak samo, jako role, które należy zrobić; forma jest sprawą drugorzędną.

Aktorsko ten tytuł dał mi niezwykłą świadomość głosu. Fantastyczni ludzie: kierownik muzyczny Maciej Pawłowski i odpowiedzialna za przygotowanie wokalne Marzena Ajzert-Lauks pomogli mi uświadomić sobie pewne rzeczy, które dotychczas robiłem intuicyjnie. Bardzo rozszerzyłem wtedy swoją skalę wokalną. Wydawało mi się, że nie mam tych wysokich dźwięków, które powinno się mieć, żeby wyśpiewać to, co w partyturze – a z czasem okazało się, że potrafię je zaśpiewać.

Thuy jest w zasadzie epizodem, postacią drugoplanową, która pojawia się na moment. Ale ja lubię „dłubać” w postaci. Chciałem się zmierzyć z tym bohaterem i pokazać kogoś, kto jest zły, w taki sposób, by ludziom go było żal. Mistrzowsko zrobił to w filmie „Joker” Joaquin Phoenix. Może to porównanie nieco na wyrost, ale w czasie trwania prób i przygotowywania roli Thuy był dla mnie takim Jokerem. Chciałem go zrobić tak, żeby można go było zapamiętać.

Po spektaklu wszyscy mówili i pisali o tym „epizodzie”.

Bardzo mnie to zdziwiło, bo pojawiłem się w „Miss Saigon” trochę przez przypadek i wiele czasu trwało, zanim zostałem zaakceptowany przez właścicieli praw autorskich jako Thuy, o czym już kiedyś opowiadałem. Ale dało mi to też ogromną satysfakcję, udowodniło, że moje umiejętności mogą znaleźć ujście w… kolejnej formie, tym razem w musicalu. Cieszę się, że moje pomysły, praca nad rolą się sprawdzają. Największym komplementem jest, kiedy widzowie czy recenzenci mówią i piszą, że ta interpretacja przykuwa uwagę. To coś cudownego, nie mam słów, by opisać, jak mnie to uszczęśliwia.

Za to nie przepadasz za castingami.

Nienawidzę ich!

Ale jednak na ten do „Friends. The Musical Parody” się wybrałeś. Opowiedz o tym.

Świat teatralno-musicalowy był wtedy w stanie zawieszenia z powodu pandemii, podobnie jak wszystko inne. Nagle pojawiła się wiadomość o castingu w Kujawsko-Pomorskim Teatrze Muzycznym. Chyba większość artystów, która doszła do wniosku, że może jakoś pasować do ról, wysłała swoje zgłoszenia. Było ich mnóstwo. Najpierw trzeba było przesłać filmik, żeby było wiadomo, na której roli nam zależy czy do której ewentualnie pasujemy. Twórcy spektaklu musieli zobaczyć kilkaset filmów różnych ludzi i podjąć dobrą decyzję. Jestem pełen szacunku dla wszystkich, którzy ten casting zorganizowali, bo wykonali ogrom pracy.

Niezwykłe wrażenie zrobił na mnie fakt, że każdemu został poświęcony czas. Wszyscy byliśmy traktowani bardzo fair, każdy mógł się zaprezentować. Zadbali o to reżyserka Agnieszka Płoszajska i choreograf Michał Cyran. Na pewno to jeden z nielicznych castingów, po których mógłbym powiedzieć, że są one spoko.

Pamiętam, że w zgłoszeniu napisałem, iż najbardziej lubię Chandlera, totalnie fascynuje mnie aktorstwo Davida Schwimmera grającego Rossa, jednak „po warunkach” pewnie będę Joeyem (śmiech). Bo muszę przyznać, że Joey początkowo nie był moją ulubioną postacią. Z czasem jednak coraz bardziej go rozumiałem. Rzeczywiście stawał się moim… przyjacielem (śmiech). Fantastycznie było zmierzyć się z tym, co w serialu zrobił Matt LeBlanc.

No właśnie – zazwyczaj aktor buduje postać od podstaw, natomiast w tym przypadku istnieją uwielbiane przez widzów serialowe pierwowzory. Jak wygląda praca nad taką rolą?

Rzeczywiście ten spektakl jest idealny, żeby na to pytanie odpowiedzieć. Teatr rządzi się innymi prawami niż film czy serial, pewnych rzeczy nie widać. Trzeba było podejmować trudne decyzje i cały czas odpowiadać sobie na pytanie, w jakiej konwencji chcemy przedstawić tę historię. Pewna wskazówka została zawarta w tytule – to parodia. Czy w takim razie parodiujemy serial, czy zachowania? A jeśli tak, to czyje zachowania? Postaci czy aktorów, których znamy z serialu? Czy bierzemy na warsztat scenariusz, filtrujemy postaci przez siebie i pokazujemy na scenie, czy staramy się odtworzyć to, co ludzie znają? W mojej opinii najbardziej sprawdza się zrekonstruowanie tego, czego oczekują fani – reakcji i specyficznego „sposobu bycia” aktorów znanych z serialu. To wybitnie trudny kaliber i oczywiście zdarzało się nam w nim błądzić.

Praca nad „Friends. The Musical Parody” była więc – można rzec – piętrowa. Bo trzeba było zrobić już nie serial, a spektakl. I to spektakl w języku polskim (!), w którym grają polscy aktorzy, grający zagranicznych aktorów, grających role w sitcomie po angielsku (śmiech). Czy się udało? Trzeba przyjść i się przekonać.

Dyrektorka teatru, Anna Wołek wspominała na spotkaniu z widzami w Nowohuckim Centrum Kultury, że według twórców wersji oryginalnej toruński spektakl jest najlepszy spośród wszystkich granych na świecie.

Rzeczywiście takie mamy sygnały; to dla nas powód do radości i dumy.

Opowiadałeś też wtedy, jak ćwiczyłeś choreografię do spektaklu.

Wiedziałem, że mam poczucie rytmu. I to nie tak, że Wydział Lalkarski nie ma zajęć z tańca. Oj, ma! I to całkiem zacne! Ale ja… No cóż… (śmiech). Kiedy zobaczyłem ludzi po musicalowych szkołach, którzy mają ruch i taniec we krwi, zdałem sobie sprawę, że zdecydowanie muszę znaleźć na choreografię swój sposób. Podczas pracy nad „Friends” nagrywałem więc poszczególne układy ruchowe, a potem ćwiczyłem po nocach, żeby kolejnego dnia być gotowym. Zarówno tamto przedstawienie, jak i teraz „Morderstwo dla dwojga” przypomniały mi, co drzemie w ciele. Uczyłem się tego przecież na studiach, ale już zdążyłem trochę zapomnieć. A teraz znowu mi się to przydaje. Wychodzi na to, że nawet jeśli się wydaje, że nie tańczysz, okazuje się, że jak najbardziej – tańczysz! Tylko musisz mieć dobrych ludzi, którzy ci to odpowiednio uświadomią.

Wspominałeś wcześniej, że postać Joeya nie zainteresowała Cię od razu. Scenarzyści serialu z czasem coraz bardziej go ośmieszali, a jego głupota przybierała absurdalne, nawet jak na sitcom, rozmiary. Ty, mimo że spektakl ma w tytule parodię, próbowałeś go jakoś bronić.

Cieszę się, że to zostało dostrzeżone, bo istotnie starałem się to robić. Spektakl zresztą punktuje, że Joey z sezonu na sezon i z odcinka na odcinek staje się coraz bardziej… mówiąc bez ogródek, durny. To nie tak, że nie lubię grać takich postaci, wręcz odwrotnie – uwielbiam kreować bohaterów charakterystycznych, komediowych, niekoniecznie olśniewających intelektem – serio, to super sprawa! Ale Joeya akurat w tym spektaklu rzeczywiście trzeba bronić. Jak? Usłyszałem kiedyś: „On jest takim naprawdę przyjacielem”; kimś, kogo można nazwać „przyjacielem w stanie czystym”. Kiedy, przygotowując rolę, zacząłem oglądać serial w takim kontekście, doszedłem do wniosku, że to istotny trop. Bohaterowie serii wchodzą ze sobą w różne relacje, także uczuciowe. A Joey dziwnym trafem pojawia się w absolutnie każdym znanym w serialu wątku i… pomaga – nawet jeśli dzieje się to przez przypadek. To ta jego druga twarz, mniej eksponowana, a jakże ciekawa dla nowego scenariusza dla tych postaci.

W serialu na przykład bardzo nie lubiłem wątku Joeya i Rachel jako pary, był stworzony jakby na siłę. Ale kiedy pracowaliśmy nad spektaklem, który jest parodią i za pomocą tej formy opowiada dziesięć sezonów w dwie i pół godziny – muszę przyznać, że właśnie tego motywu mi zaczęło brakować. Bo to te fragmenty, które pokazują innego Joeya. Moment, kiedy postanawia oświadczyć się Rachel, która została sama z dzieckiem, jest przecież wyjątkowo szlachetny. Rachel jest też dla Joeya zaprzeczeniem wszystkich jego dotychczasowych podbojów. Uwielbiam scenę, w której mówi sobie w myślach: „To tylko twoja przyjaciółka, to tylko przyjaciółka…”, a kiedy Rachel wychodzi z jego pokoju, patrząc na nią, myśli: „Oczywiście, że to twoja dziewczyna!”. No po prostu Joey! (śmiech).

Z różnych wywiadów z Mattem LeBlankiem dowiedziałem się, że po szóstym sezonie jego bohater miał być w ogóle usunięty z serialu i tylko dzięki ekipie on w tej produkcji został. Matt też chciał bronić tej postaci, chociaż scenariusz tego nie robił. Wyszło mu to prze-zacnie. Moim hołdem dla niego było więc takie, a nie inne pokazanie Joeya.

Fot. Marcin Sosiński

Czy każdą postać, którą się gra, trzeba polubić? Stuckeya także?

Kiedy czytałem scenariusz „Pretty Woman”, miałem sporo wątpliwości co do tego, jak Stuckey został napisany. Przy takich postaciach zawsze dobrze działa, jeśli najpierw ma się szansę nieco oszukać publiczność, że to będzie pozytywny bohater, a potem stopniowo ujawnia się, kim jest naprawdę. Stuckey w warstwie dramaturgicznej jest od początku napisany jako gnojek i szuja. Bardzo zależało mi, by spowodować, że widz poczuje do niego odrobinę sympatii.

W pierwszym akcie jest scena, jedna z moich ulubionych, w której on się pojawia, a widzowie zastanawiają się, kim jest ten koleś. Wpada do apartamentu Edwarda jak do siebie, rozmawia z nim; ten w międzyczasie chowa Vivan w łazience. Lubię tę zbudowaną na rytmach scenę. Edward jest w niej zakłopotany, a Stuckeya poznajemy jako dobrego kumpla, który pomaga w biznesie, więc dla widza staje się „w porządku” typem. Trudność polega na tym, że to JEDYNA taka „farsowa” scena. Kolejne są już inaczej stylizowane – w nich nie da się go grać inaczej jak oślizłego typa. Stuckey jest człowiekiem bardzo świadomym biznesu i tego, jak w nim kombinować, świadomym świata, w którym pływa się z rekinami. A on umie pływać.

Cieszy mnie, że reżyser Jakub Szydłowski mnie tak obsadził. Jestem na roli z Piotrkiem Płuską (pozdrawiam przy okazji!). Widząc, jak bardzo się z Piotrkiem różnimy, choćby fizycznie, od razu wiedziałem, że będę musiał pokazać tę postać trochę inaczej. Jest dojrzalsza niż ja. Czuję więc ogromną wdzięczność, że reżyser zaakceptował dwie tak odmienne interpretacje. To bardzo ciekawa propozycja dla musicalowego widza i wspaniałe wyzwanie dla nas, aktorów.

To też kolejna postać, która, mimo że jest na scenie niedługo, zostaje zapamiętana.

Cudownie to słyszeć. Uwielbiam grać złe charaktery.

Druga część wywiadu zostanie opublikowana w przyszłym tygodniu.

* Monodram „O szkodliwości…” wg opowiadania A. Czechowa zagrany przez Dariusza Sosińskiego miał premierę w 2015 roku. Marcin Sosiński zaadaptował tekst, stworzył muzykę oraz wyreżyserował spektakl.

** Tintamareska – rodzaj znanej od średniowiecza lalki, która wykorzystuje twarz aktora, ukrytego za podwyższeniem, i tułów lalki, nieproporcjonalnie mniejszy.

fb-share-icon