Jestem perfekcjonistą spontanicznym

Od czwartego roku życia wiedział, że będzie aktorem. Nie potrafi usiedzieć w jednym miejscu. Od niedawna szuka swojego miejsca na teatralnych deskach stolicy. Utalentowany i pracowity, ambicję łączy z wielką pokorą, a odwagę z wrażliwością. Tworzy przykuwające uwagę postaci charakterystyczne, komediowe i dramatyczne. O sobie mówi – perfekcjonista spontaniczny.

Zapraszam do przeczytania pierwszej części mojej rozmowy z Hubertem Waljewskim.


Jak się czuje człowiek spełniony?

Spełniony?

Czytałam rozmowę z Tobą sprzed lat, w której powiedziałeś, że Twoim marzeniem jest śpiewanie i bycie aktorem. Robisz dokładnie to, o czym marzyłeś.

To niebywałe, jak perspektywa czasowa zmienia myślenie! Miałem 19 lat, kiedy udzieliłem tego wywiadu. Nie czułem się gotowy, żeby zdawać na aktorstwo, więc poszedłem na kulturoznawstwo, by dać sobie czas i się dokształcić. Zacząłem się uczyć w Akademii Sztuk Scenicznych w Poznaniu. Pragnąłem się dostać do szkoły teatralnej… i tyle. Nie miałem żadnego wyobrażenia na temat tego, jak dalej będzie wyglądała moja droga zawodowa.
Czy jestem spełniony? Oczywiście, że nie, wszystko wciąż przede mną.

Skąd u chłopaka z Prostek – małej miejscowości na Mazurach – pomysł, żeby być aktorem?

Wiem, że to nieskromnie zabrzmi, ale ja się z tym urodziłem (śmiech). Mając cztery lata, przy okazji jakiejś przedszkolnej akademii powiedziałem, że chcę być aktorem. Byłem oburzony, bo dostałem tylko cztery wersy tekstu, a ktoś inny więcej. Ja już wtedy czułem, że powinienem powiedzieć tę dłuższą kwestię!
Kiedy wszedłem w wiek dorastania, problematyczny dla młodych ludzi, którzy często nie wiedzą, czego chcą, wielu mi zazdrościło sprecyzowanych planów. Po latach dowiedziałem się od niektórych znajomych, że mieli mnie serdecznie dosyć – w każdym przedstawieniu był Waljewski (śmiech). Ale fakt, w szkole podstawowej czy gimnazjum obstawiałem wszystkie apele i uroczystości. Regularnie brałem też udział w konkursie recytatorskim „Przez różową szybkę”, oraz Festiwalu Piosenki Dziecięcej „Złota Nutka”, organizowanych przez Ełckie Centrum Kultury.

W liceum nastąpiła przerwa. Wcześniej naukę poświęciłem na ołtarzu sztuki, więc teraz postanowiłem skupić się na maturze. Otaczali mnie ciekawi ludzie, panie polonistki angażujące w różne przedsięwzięcia. Ale nie było nikogo, kto by mnie ostatecznie popchnął w kierunku teatru. Mimo że coś tam we własnym zakresie czytałem, nie miałem żadnej wiedzy teoretycznej, pojęcia, kim jest np. Grotowski czy Stanisławski. Pewnego dnia do mnie dotarło, że kończę liceum, całe życie marzyłem o aktorstwie, a przez ostatnie trzy lata nie zrobiłem nic w tym kierunku, bo się przestraszyłem. Dlatego zdecydowałem się na okrężną drogę przez kulturoznawstwo.

Ale przy okazji chciałbym powiedzieć ludziom z małych miejscowości, by uwierzyli w siebie. Nikt spośród moich bliskich nie należał do świata artystycznego. W rodzinie byłem kolorowym ptakiem. Czasem mieszkańcy mniejszych miejscowości myślą, że działalność sceniczna jest dla tych z dużych miast, będących bliżej „wielkiego świata”. Mój przykład pokazuje, że to nieprawda.

Fot. A. Wacławek

Dostałeś się na wydział lalkarski Akademii Sztuk Teatralnych im. S. Wyspiańskiego we Wrocławiu.

Myślę, że to zarówno kwestia przeznaczenia, jak i mojej wrażliwości. Mama mi powtarzała, że od dziecka byłem zafascynowany filmami animowanymi, porywał mnie ten magiczny, rysunkowy świat. Zawsze miałem dużą wyobraźnię. Lubiłem bawić się sam, tworzyć światy z klocków, zabawek z jajek-niespodzianek. Zdając do szkoły, miałem wyobrażenie siebie jako wielkiego aktora dramatycznego. Los postanowił inaczej i stwierdziłem, że nie będę z tym walczył. Taki jestem – cieszę się z tego, co dostaję, i angażuję się na sto procent. Postanowiłem wycisnąć ze szkoły, ile się da. To niezwykły, wszechstronny wydział. Myślę, że dzięki niemu potrafię sobie radzić z formą na scenie. Przekładam to, co bym zrobił z lalką, na siebie. Wyobraźnia, którą rozwinąłem na studiach, i „wewnętrzne oko” pomagają mi urzeczywistnić takie postacie jak Igor w „Młodym Frankensteinie”.
Ludzie kojarzą teatr lalek jako formę odpowiednią tylko dla dzieci, a to bardzo krzywdzące. Na naszym wydziale robiliśmy fantastyczne rzeczy również dla dorosłych.

O musicalu też wciąż pokutuje myślenie, że to teatr mniej „prawdziwy” i ważny niż dramatyczny.

Skręca mnie w żołądku, kiedy to słyszę. Chociaż, podobnie jak to było w przypadku wydziału lalkarskiego, o musicalu nigdy bym nie pomyślał. Dopiero będąc wewnątrz, odkryłem, jaka to niezwykła machina. Trzeba umieć wszystko – zagrać, zaśpiewać, zatańczyć. Oczywiście – musical posługuje się pewną formą, bywa narysowany grubszą kreską, ale to nie oznacza, że jest pusty. Jeśli tworzę postać, musi być zbudowana na prawdziwych emocjach. Zresztą musical zajmuje się nie tylko lekkimi, zabawnymi tematami. Mogę przywołać chociażby „Stańczyka” czy „Cabaret”, w których gram.
W dzisiejszych czasach trudno kupić widza na dłużej. Śpiew i taniec prześlizgują się też do teatru dramatycznego czy animacji. Wszystko się zazębia. Nie ma lepszego i gorszego teatru. Jeśli wszyscy, którzy go współtworzą, wkładają w to serce – takie klasyfikacje nie mają sensu.

Opowiedz o spektaklu „Český díplom”. Jest dla Ciebie bardzo ważny.

To mój spektakl dyplomowy. Mam do niego ogromny sentyment. Jest dla mnie wyjątkowy z kilku powodów.
Inspiracją do powstania przedstawienia były m.in. reportaże Mariusza Szczygła. Dostaliśmy pozwolenie ze szkoły na wyjazd do Pragi. Spędziliśmy trzy styczniowe dni, chodząc po mieście i poznając jego zakamarki. Zakochałem się w Pradze, potem byłem tam jeszcze trzy razy. Uwielbiam klimat tego miasta, uliczki, kamienice. To miejsce, w którym mógłbym zamieszkać.

W szkole teatralnej dyplom gra się zazwyczaj kilka razy – i tyle. Mój rok był wyjątkowy – cudowny, ambitny. Niezwykle zżyłem się z tymi ludźmi, do dziś utrzymujemy kontakt. Postanowiliśmy zaprezentować „Český díplom” szerszej publiczności. Byliśmy na kilku festiwalach, zdobyliśmy sporo nagród. A potem – co też nietypowe – prawa do spektaklu wykupił Teatr im. J. Kochanowskiego w Opolu i grano go tam przez pięć lat. Nie dane mi było w nim występować, ponieważ dostałem etat w Teatrze Rozrywki. Ale zawsze kibicowałem moim kolegom i z przyjemnością patrzyłem, jak się rozwijają. Udało mi się zagrać w pożegnalnym spektaklu.
Podczas tworzenia przedstawienia byłem też asystentem reżysera, Piotra Ratajczaka. Dzięki temu mnóstwo się nauczyłem.

Bycie reżyserem interesuje Cię na dalszej ścieżce kariery?

Zawsze dobrze się odnajdywałem w roli organizatora. Jestem spontaniczny, a zarazem poukładany – lubię w sobie tę cechę. Podczas przygotowywania „Pinokia” wyobraźnia mi kipiała. Jestem wdzięczny reżyserce, Magdalenie Piekorz, że dawała przyzwolenie na „wtrącanie się” jakiemuś aktorowi. Była bardzo otwarta na moje propozycje. Mówiła, że mógłbym zdawać na reżyserię. Ale nie czuję się jeszcze gotowy. Może to kwestia wiary w siebie? Wiedziałem, że na etacie nie będę miał na to czasu, bo wiele gram, a w filmówce trzeba przedstawiać swoje projekty. Więc może teraz? Widzę siebie jako asystenta. Próbowałem już tej roli w przedstawieniu dla dzieci „Pozaziomki” i przy „Hitach musicali”. Co do reżyserii – może? Mam w głowie pomysł na przedstawienie na chorzowskiej Małej Scenie – muzyczną bajkę dla dzieci, z wykorzystaniem lalek. To byłoby połączenie różnych moich umiejętności.

W międzyczasie zostałeś managerem kultury.

No tak, jak już mówiłem, lubię coś organizować. A zawód aktora nie jest wieczny. Odpukać, ale to przecież kwestie fizyczności, głosu… Warto mieć alternatywę. Na stare lata chętnie obejmę stanowisko dyrektora jakiegoś domu kultury (śmiech).

Kiedy dopiero marzyłeś o byciu aktorem – czego sobie nie wyobrażałeś, a co w tym zawodzie jest codziennością?

To bardzo ciekawe pytanie. Długo byłem bardzo naiwny. Myślałem, że wystarczy się nauczyć tekstu, wyjść na scenę i podążać za swoim „ja”. Szkoła zaskoczyła mnie kompletnie. Rozpoczynając ją, zuchwale myślałem, że jestem półproduktem, który wystarczy nieco obrobić. Nagle się okazało, że nie umiem nic. To była niezwykła lekcja pokory. I cudowny etap, kiedy po każdym roku widziałem, że znowu się czegoś nauczyłem.
W szkole uprzedzano nas, że to specyficzny zawód i ludzie są różni, trzeba uważać. Ale kiedy przyszedłem do Rozrywki, okazało się, że nie muszę się obawiać; spotkałem cudowne osoby.

Na pewno nie wyobrażałem sobie, że kiedykolwiek zaśpiewam z orkiestrą na żywo. Kiedy po castingu w Chorzowie uświadomiłem sobie, że będzie to część mojej pracy, byłem przerażony. W szkole uczyłem się interpretacji, myślenia tekstem, tego, po co wchodzę na scenę – ale z orkiestrą nigdy nie śpiewałem!
I oczywiście nigdy nie myślałem, że trafię do musicalu. Lalki, dramat, dubbing, o którym marzę – to mi przychodziło do głowy. Musical – nigdy.

Jednak w 2017 roku znalazłeś się na etacie w Teatrze Rozrywki.

Miałem szczęście. Czasami w tym zawodzie albo o czymś świadczy talent, albo szczęście…

Albo jedno i drugie.

Tak też się zdarza (śmiech). Oprócz „Český’ego díplomu” robiliśmy drugie przedstawienie dyplomowe – „Alicję w Krainie Czarów” w reżyserii Jerzego Bielunasa. Kostiumy do tej inscenizacji przygotowywała pani Elżbieta Terlikowska. W spektaklu grałem trzy role, więc często przychodziłem na przymiarki, a w ich trakcie pani „Lalka”, bo taką miała ksywkę, pytała mnie o plany na przyszłość. Odpowiadałem, że nie wiem: będę pewnie wysyłał CV, pojadę do Warszawy, jak wszyscy. Powiedziała, że dyrektor Teatru Rozrywki w Chorzowie szuka młodego chłopaka do zespołu. Poprosiła pana Dariusza Miłkowskiego, żeby przyjechał na premierę „Alicji…”. Tak się stało, a na drugi dzień miałem już telefon w sprawie przesłuchania.
Podczas pierwszego spotkałem się z Ewą Zug, kierowniczką wokalną. Od razu rozładowała napiętą atmosferę, co pozwoliło mi złapać luz i skupić się na śpiewaniu. Zrobiliśmy „Dziw to nad dziwy” ze „Skrzypka na dachu” oraz piosenkę z „Billy’ego Elliota”. Potem zaśpiewałem jeszcze numer z „Alicji w Krainie Czarów”, bo miałem go na świeżo. Powiedziała, że jestem dobrze przygotowany, mam wrócić do domu i przyjechać na casting z panem dyrektorem.

A muszę powiedzieć, że kiedy pierwszy raz przyjechałem do Rozrywki, dotarłem z Katowic do Chorzowa… pociągiem. Tak, słyszę ten śmiech wszystkich znających okolice. W teatrze też się ze mnie śmiali i mówili, że przecież są tramwaje. Toteż, jadąc na casting z dyrektorem, bogatszy o tę wiedzę, wsiadłem do tramwaju… Tylko nie do tego, co trzeba. Dojechałem do Rudy Śląskiej. Byłem już spóźniony – a jestem dumny ze swojej punktualności. Zdenerwowany zadzwoniłem do pani Ewy; powiedziała, że zaczekają. Wziąłem taksówkę, przyjechałem, zaśpiewałem – i dostałem pracę. A wkrótce zagrałem pierwszą rolę, Motla w „Skrzypku na dachu”. Wprowadzał mnie nieżyjący już Andrzej Kowalczyk, toteż mam do tego przedstawienia ogromny sentyment. To zaszczyt, że miałem okazję poznać tego aktora.

Hubert Waljewski jako Motel w musicalu „Skrzypek na dachu”, fot. Artur Wacławek

Wspomniałeś o Andrzeju Kowalczyku. Miałeś i masz okazję grać z legendami chorzowskiej sceny. Czego uczą takie spotkania?

Czytałem jakiś czas temu wywiad z Janem Englertem, który mówił, że dawniej trzeba się było po drabinie wspinać do mistrzów, a dziś, w dobie mediów społecznościowych, mistrzowie muszą schodzić poziom niżej. Teraz, kiedy ktoś idzie na casting, pytają, ilu ma followersów na Instagramie, bo musi się opłacać komercyjnie. Młodzi ludzie chcą szybko, od razu osiągnąć efekt.
Ja mam nieco „starą” duszę. Cenię granie, które było modne kiedyś, a dziś już nie jest. Kiedy przyszedłem do teatru, zaopiekowali się mną Alona Szostak i Artur Święs, później też Ania Ratajczyk. Ich rady mnie ukształtowały. Gdy mam okazję grać z legendami – chłonę, ile się da. Obcowanie na scenie ze wspomnianymi artystami, z Marią (Maria Meyer), Elą (Elżbieta Okupska) – to niezwykła lekcja. Takie legendy, mistrzowie – uczą oddechu, szacunku dla zawodu, szukania prawdy w sztuczności. Bo przecież rola to coś sztucznego. Jest w nich ciepło, chęć pomocy. Czerpię od nich już na etapie prób czytanych – jak podchodzić do tekstu, jak go analizować. Uwielbiam słuchać anegdot, historii z życia, które przytaczają.

Studiowałeś w Poznaniu, potem we Wrocławiu; grałeś w Opolu, Krakowie, trafiłeś do Chorzowa, teraz czas na Warszawę. Nie możesz długo usiedzieć w jednym miejscu?

Mama mi zawsze powtarza, że żyję na walizkach, i pyta, kiedy znajdę swoje miejsce (śmiech). Nie wiem, czy to się kiedykolwiek stanie. Z okolic, gdzie się wychowałem, wszyscy jadą na studia do Gdańska, Warszawy, Olsztyna czy Białegostoku. Ja, na przekór, chciałem wyruszyć dalej. Może dlatego, że naoglądałem się tych bajek w dzieciństwie i też chciałem jechać w nieznane, przeżywać przygody? Przez wiele lat prowadziłem życie włóczykija. Studiowałem, pracowałem, a podczas wakacji jeździłem na obozy z dziećmi: w Polsce, Bułgarii, Chorwacji.

Po pięciu latach w Rozrywce, gdzie było jak w domu, znowu rzuciłem się na głęboką wodę. Na wiele pytań odpowiadam sobie w tej Warszawie. Lubię ją, ale czy to będzie mój dom? Nie wiem. Czasem odzywa się we mnie „stary” Hubert, który chciałby mieć już poczucie bezpieczeństwa i stały kąt. Nie spodziewałem się, że to przyjdzie tak szybko.

Czy w związku z Twoją przeprowadzką do Warszawy publiczność chorzowska nadal będzie mogła Cię oglądać?

Oczywiście! Teatr Rozrywki to mój teatr-matka, jestem do niego tak przywiązany, że nie wyobrażam sobie, by mnie tutaj nie było, bym nie spotykał się z ludźmi, którzy tu pracują, i z publicznością. Nadal będzie można mnie oglądać w „Hotelu Westminster”, „Młodym Frankensteinie”, „Cabarecie” i „Pinokiu”.

W tym roku pojawiłeś się w „Variete’s Great Revue” w Krakowie. Twoja rola wymaga sporych umiejętności tanecznych. Dla wielu aktorów musicalowych taniec jest największą udręką. A Ty lubisz tę część Twojej pracy?

Uwielbiam! W mojej rodzinnej miejscowości uczęszczałem do domu kultury na zajęcia koła tanecznego. Chciałem tańczyć taniec towarzyski, ale miałem też inne pomysły, a w domu było czworo dzieci – rodzice nie podołaliby finansowo. Na pierwszym roku studiów aktorskich poznałem pana Zbigniewa Karbowskiego, wspaniałego nauczyciela tańca. Zaczynaliśmy od rytmiki, baletu, a potem była cha-cha, jive, paso doble, tango, taniec współczesny, locking*. Jakie to były zajęcia! Po tych wszystkich scenach współczesnych, klasycznych, gdzie wypruwało się flaki, nagle wchodziło się na salę taneczną i już nic się nie liczyło. Na uczelni była możliwość założenia koła naukowego; założyliśmy je wraz z koleżanką, która też uwielbiała taniec towarzyski. Pani Aneta Głuch-Klucznik, która wtedy była dziekanem, bardzo kibicowała takim przedsięwzięciom, dostaliśmy nawet grant na buty taneczne (mam je do dziś). Wystąpiliśmy też na koniec roku, kiedy był pokaz tańców każdego rocznika.

Hubert Waljewski jako Concierge w „Variete’s Great Revue”, fot. Łukasz Popielarczyk

Wracając do „Variete’s Great Revue” – muszę przyznać, że otrzymałem kolejną lekcję pokory. Wydawało mi się, że rewia to inna wersja musicalu, a okazało się, że to w ogóle inny rodzaj show. Większość tancerzy, którzy w tej rewii występują, na co dzień tańczy w programach telewizyjnych typu „Twoja twarz brzmi znajomo”. Prezentują niezwykle wysoki poziom. Łapali wszystko w sekundę. Wystarczyło, że raz zobaczyli nowy układ i już go powtarzali. Ja jestem tylko aktorem, którzy przy okazji śpiewa i tańczy (śmiech). Nagrywałem ich sobie i ćwiczyłem, żeby podczas kolejnej próby im dorównać. Myślę, że teraz, kiedy tańczymy razem, daję radę.

W „Pinokiu” Twój taniec też robi wrażenie, chociażby w scenie w Krainie Zabawek.

Fakt, to wymagająca choreografia. Pamiętam, że z Kubą Lewandowskim (choreografem) i Natalią Gajewską (asystentką choreografa) spędziliśmy nad nią dużo czasu. Ale byłem bardzo dumny, kiedy Kuba powiedział, że w ogóle nie odstaję od zespołu baletowego. To był dla mnie największy komplement.

Od stycznia można Cię zobaczyć na deskach Teatru Syrena w Warszawie. Jakie nadzieje wiążesz z tym miejscem?

Przez te kilka lat w Chorzowie zbudowałem jakąś swoją niewielką markę. W Warszawie zaczynam od zera. Bardzo trudno się przebić, jest wielu młodych zdolnych ludzi. Ale miałem tego świadomość. Wysyłam CV, wiadomości, kontaktuję się z reżyserami dubbingowymi. Cieszę się, że trafiłem do Syreny i do „Rodziny Addamsów”. Przyjęto mnie wspaniale. Każdemu młodemu artyście życzę takiego wejścia w „nowe”, z ogromnym poczuciem bezpieczeństwa, akceptacji, brakiem oceny „z góry”. Szczególnie wdzięczny jestem Paulinie Mróz i Oli Gotowickiej, grającym Wednesday, oraz Maćkowi Dybowskiemu, z którym wymieniamy się w roli Lucasa; za uśmiech, dobre rady, wsparcie, za próby wznowieniowe, które dzięki nim stały się czystą przyjemnością i świadectwem ogromnego profesjonalizmu. Z ludźmi, których nazwiska kojarzyłem, bo są znane w musicalowym świecie, mam teraz okazję pracować na jednej scenie. Mogę się uczyć od kolejnych osób. Czy to nie cudowne?! I mam też w końcu blisko na Mazury, do domu (śmiech).

*Locking – odmiana tańca funk.

Wszystkie informacje w nawiasach pochodzą od autorki wywiadu.

Oficjalne profile artysty:

fb-share-icon
Ten wpis został opublikowany w kategorii WYWIADY i oznaczony tagami , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.