O ważnych rolach; o tym, co się czuje tuż przed wyjściem na scenę; o planach zawodowych i o tym, co by było, gdyby nie aktorstwo… Zapraszam do przeczytania drugiej części mojej rozmowy z Hubertem Waljewskim.
Od czego zaczynasz, kiedy przygotowujesz się do roli?
Na początku nie skupiam się na postaci, którą gram. Dużo czytam, szukam kontekstów, staram się zrozumieć historię i mojego bohatera w niej. Potem, podczas prób czytanych wraz z reżyserem analizujemy postać. Współpracowałem z Karoliną Kirsz, Eweliną Marciniak, Magdą Piekorz, Jerzym Bończakiem, Jackiem Bończykiem. Każda z tych osób ma zupełnie inną wyobraźnię, a ja pozwalam im się lepić według uznania. Oczywiście nie wszystkie pomysły mi się podobają, często dyskutujemy – to część tej pracy. Jednak zawsze jestem bardzo otwarty na danego twórcę.
Kolejną ważną rzeczą jest słuchanie partnera scenicznego. Wiem, że są aktorzy, którzy muszą mieć wszystko zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach. Ja jestem… perfekcjonistą spontanicznym. Działam intuicyjnie. Pracując nad postacią, biorę z tego, co tu i teraz. To dla mnie naturalne, bardziej prawdziwe. Każdy bohater, którego zagrałem, zawiera jakąś cząstkę mnie. Jeśli trzeba, otwieram szufladkę i daną cząstkę siebie dodaję do postaci.
W szkole teatralnej poznałem mnóstwo rozmaitych technik aktorskich. Przyszedłem do pracy z głową napakowaną szkolną wiedzą. Pierwszą produkcją, w której od początku brałem udział, było „Jak odnieść sukces w biznesie, zanadto się nie wysilając”. Kiedy czytaliśmy tekst, wciąż roztrząsałem, jakiej techniki użyć w danej chwili. Ale później stanąłem na scenie i pomyślałem: „Ok, mogę wykorzystywać różne, ale niech to przechodzi przeze mnie”. Zacząłem słuchać siebie i przestałem się tak bardzo stresować. Wiem, która mimika twarzy zadziała bardziej w danej scenie. Ale wszystko przepuszczam przez siebie.
Z rzeczy przyziemnych – i to całkiem dosłownie – bardzo ważne są dla mnie buty. Motoryka ciała wpływa na wszystko. Np. w scenie ślubu w „Stańczyku” noszę wysokie obcasy. Sposób, w jaki chodzę w „Hotelu Westminster” i w „Cabarecie”, to zupełnie różne sprawy. Toteż gdy zaczynam próby, muszę mieć buty.
Który etap procesu przygotowania do roli lubisz najbardziej, a który jest dla Ciebie najtrudniejszy?
To chyba zależy od roli. Nie lubię spektakli, w których mam mało grania – no ale tak było już w przedszkolu (śmiech). Teatr Rozrywki mnie rozpieścił pod tym względem.
Nie przepadam za początkowymi próbami. Rozczytywanie nut, nauka kroków – wiem, to konieczne, ale mnie męczy ze względu na mój brak cierpliwości – chcę umieć natychmiast i mieć to za sobą, by dalej pracować nad postacią. Lubię, kiedy przechodzimy z sali prób na scenę, śpiewamy z orkiestrą – mimo że głos brzmi inaczej przez mikroport i trzeba się na nowo przyzwyczajać do przestrzeni. I uwielbiam okres prób generalnych. Ten czas rządzi się swoimi prawami. Czasem powtarzamy generalną dwa razy, siedzimy po nocach. Ale lubię to satysfakcjonujące poczucie zmęczenia. Kończy się etap przygotowań, a za chwilę przedstawienie zacznie żyć na scenie. Bo spektakl wraz z każdym setem się zmienia, rozwija. To fantastyczne w teatrze, że nigdy nie jest tak samo. Codziennie jest inna widownia i energia.
Jeśli chodzi o konkretne przedstawienie, to jedną z najtrudniejszych kwestii były sceny seksu w „Stańczyku”. Grałem Zygmunta Augusta i miałem myśleć jak on – że mam wszystko gdzieś, moja matka płaci, a ja się, za przeproszeniem, bzykam, gdzie chcę. Jako August paradowałem po scenie w koronkowej bieliźnie – i nie miałem z tym problemu. Ale bardzo trudno mi było zagrać scenę gwałtu. Moją partnerką była Mirosława Żak jako Elżbieta Habsburżanka, a ja miałem pokazać okrucieństwo i władzę mężczyzny nad kobietą w tamtych czasach. Pamiętam ciszę podczas prób, kiedy okazało się, że scena „żre”, a potem długie rozmowy i analizy, dlaczego tak, a może coś inaczej… Nagle przy obcych ludziach człowiek się odziera z własnej prywatności, seksualności. To było bardzo trudne, szczególnie, że był to dopiero mój pierwszy sezon w teatrze.
A jak się osiąga tak mistrzowskie opanowanie ciała, jakie prezentujesz np. w „Pinokiu” czy „Młodym Frankensteinie”?
Dziękuję. Znowu podkreślę, że ważną rolę odegrał wydział lalkarski, który uczy spojrzenia na siebie z boku. Przez te cztery lata we Wrocławiu mnóstwo pracowaliśmy nad formą. Dało mi to dużą samoświadomość.
Jeśli chodzi o Igora, co prawda miałem sporo czasu, by się przygotować, ale odczuwałem też ogromną presję, bo wchodziłem w rolę, którą grał już fantastyczny Dariusz Niebudek. W pierwszym spektaklu byłem tak zestresowany, że zależało mi tylko, by pamiętać o przejściu z jednego miejsca do drugiego i zagraniu jakichkolwiek emocji po drodze.
Robienie zastępstw w teatrze jest niełatwe. Oczywiście są spotkania z asystentem reżysera, który wprowadza w rolę. Ale nie jest się częścią twórczego fermentu, powstającego podczas wspólnego przygotowywania nowej premiery. Chociaż w Syrenie było mi już odrobinę łatwiej. Kiedy zaczynałem, byłem świeżakiem i wchodzenie w rolę na zastępstwo było dla mnie zupełną nowością. Teraz jestem nieco bardziej doświadczony, już to wypracowałem, wiem, co i jak. Ale i tak to dla mnie dużo większy stres niż przed premierą, w przygotowaniach do której uczestniczę od początku.
Spośród dotychczas zagranych ról – którą określiłbyś mianem najważniejszej?
Każda postać jest bardzo mocno związana z tym, co dzieje się w moim życiu, jak się zmieniam i dojrzewam. Pierwsza, która zagrałem w Teatrze Rozrywki, Motel w „Skrzypku na dachu” – to byłem właśnie ja: młody, naiwny, tuż po studiach. Swego czasu doszedłem do wniosku, że już zawsze najważniejszą rolą będzie Zygmunt August w „Stańczyku”. Współpraca z Eweliną Marciniak była dla mnie jak spełnione marzenie. Robiłem dokładnie to, co mi grało w duszy. Ale teraz – już bym tak nie powiedział. Nie dlatego, że ta rola straciła na wartości. Ale kocham każdą, którą zagrałem. Nie mogę zdecydować się na jedną, bo to byłoby niesprawiedliwe wobec pozostałych.
Jak charakteryzacja wpływa na sposób grania?
W mocnej, zmieniającej wygląd charakteryzacji czuję się trochę jak dziecko, które zamyka oczy i wydaje mu się, że go nie widać. Pod warstwą make-upu jestem w innym świecie. Bardzo lubię te charakterystyczne, przekombinowane postaci. Wynika to chyba z tego, że jestem typem dowcipnisia, a poza tym – pod maską łatwiej się ukryć. Bez mocnej charakteryzacji jest się bardziej roznegliżowanym przed widzem. Jednak ucieszyłem się, kiedy Jacek Bończyk dał mi szansę zagrania Clifforda Bradshawa w „Cabarecie”, bo nie chciałbym zostać zaszufladkowany jako ten od pomalowanych i dziwnie powykręcanych bohaterów. Aktorsko było to dla mnie bardzo duże wyzwanie.
Jestem otwarty na świat, mam bardzo duże poczucie humoru i dystans do siebie. Wydaje mi się, że te cechy pozwalają mi się odnaleźć w różnych rolach – i komediowych, bardzo charakterystycznych, i poważnych, i „typowo” musicalowych. Mam nadzieję, że takie będzie mi dane grać.
Są spektakle, które zarówno u publiczności, jak i u grających w nich artystów wywołują ogromne emocje. Jakie masz sposoby na otrząśnięcie się z tego, co w Tobie siedzi po spektaklu?
Jestem wrażliwcem. Kiedy pracuje się w teatrze, gdzie jest tyle emocji, muzyka, śpiew, porusza się ważne tematy – nie da się tego z marszu zostawić za sobą. Gdy wracam do domu, spektakl we mnie żyje, dygoce, nie mogę spać, w głowie dudnią słowa moich postaci. Zależy to od temperatury danego przedstawienia; np. po „Cabarecie” i „Stańczyku” zawsze jest mi trudno wrócić do rzeczywistości. Wtedy odmóżdżam się czymś głupim. Nawet nie będę się przyznawał, jakie programy oglądam (śmiech). Lubię też dobry serial, ale niezbyt angażujący, taki, przy którym mogę złapać oddech. Próbuję zachować równowagę między pracą a życiem. W teatrze spędzam większość czasu, toteż staram się, żeby nie dominował w chwilach prywatnych.
Jaka rola jest Twoją wymarzoną?
Nie zastanawiałem się nigdy, czy o czymś marzę, bo, jak już mówiłem, moim celem było dostać się do szkoły. Kiedy trafiłem do Teatru Rozrywki, uznałem, że to ogromne szczęście i w ogóle się nie koncentrowałem się nad tym, co bym chciał zagrać. Pewnie musiałbym pomyśleć na spokojnie. Na pewno czarne charaktery są cudowne, „mięsiste”… Ale z pokorą biorę to, co mi przynosi życie zawodowe, i jestem szczęśliwy – tym bardziej, że są to ciekawe role.
Na scenie często nie brakuje adrenaliny. Możesz opowiedzieć o jakiejś teatralnej wpadce?
Wspominałem, jaki byłem zdenerwowany przed moim pierwszym spektaklem „Młodego Frankensteina”. Kolejnego dnia poczułem dziwny spokój. Siedziałem ucharakteryzowany w kulisach i myślałem: „Wspaniale, w końcu się nie denerwuję, mogę wyjść na scenę i się bawić”. Oczywiście wtedy wszystko się posypało. Zacząłem śpiewać piosenkę z Arturem Święsem – ale od drugiej zwrotki, a ona się rytmicznie układa inaczej niż pierwsza. Spojrzałem przerażony na mojego scenicznego partnera, szukając u niego pomocy. Bardzo mi było wstyd! A on zaczął śpiewać jakieś „nanana” i tańczyć ze mną coś na kształt krakowiaka… Doktor Frankenstein i Igor tańczą krakowiaka w Transylwanii! Na szczęście w środku piosenki jest tekst mówiony, który pozwolił nam odnaleźć się w utworze – jednak było trudno.
Z kolei pewnego razu podczas „Hotelu Westminster” moja koleżanka (pozdrawiam!) zagadała się w kulisach. Miałem scenę, w której mój bohater woła postać graną przez nią. Robiłem to kilka razy, ale bez efektu. W końcu otwarłem drzwi, zawołałem jeszcze raz, na co ona z krzykiem: „Gdzieś do diabła był, panie Pigden?!”. Zgodnie ze scenariuszem, ale jakie to było niesprawiedliwe! W końcu to ona się zagadała (śmiech).
Z kolei w „Zorro” była scena, w której mam pomóc głównemu bohaterowi – przejąć pelerynę i kapelusz, których się pozbywa, żeby Esmeralda nie rozpoznała, że to Don Diego. Pewnego dnia nowa garderobiana za mocno związała pelerynę i Maciej Kulmacz grający Zorra nie mógł rozplątać węzła. Wołał: „Bernardo!” – a ja patrzyłem i udawałem, że nie wiem, o co chodzi. Tak właśnie aktorzy sobie pomagają (śmiech). Ale to był tylko ten jeden raz!
Chociaż muszę przyznać, że bardzo lubię żarty na scenie, lubię siebie lub kogoś „gotować” – mam wrażenie, że z Elą Okupską nadajemy pod tym względem na tych samych falach.
Jak sobie poradzić w sytuacji, kiedy jest się jedynym aktorem „na roli” i trzeba wyjść na scenę mimo choroby? Zmierzyłeś się z takim wyzwaniem.
W czerwcu ubiegłego roku, kiedy graliśmy set „Pinokia”, straciłem głos. Miałem ogromny żal do siebie, że nie mogę zaprezentować publiczności stu procent swoich możliwości. Wziąłem mnóstwo leków, ale nic nie pomogło. Stwierdziłem, że zinterpretuję to na tyle, na ile potrafię. Z szacunku do widza, z miłości do pracy. Ale czułem, że zawiodłem. Musiałem sobie potem poukładać w głowie, że po prostu tak się wydarzyło. Nigdy wcześniej nie miałem takiej sytuacji.
Dawniej mówiło się, że aktor nie wychodzi na scenę tylko wtedy, kiedy umrze. Swego czasu masochistycznie podziwiałem to, do jakiego stopnia można się poświęcić dla roli. Dziś czasy się zmieniły, a i ja mam nieco inne spojrzenie na tę kwestię. Nie zmienia to faktu, że kilka dni po premierze „Stańczyka” grałem z czterdziestostopniową gorączką. Nie wyobrażałem sobie, żeby z mojego powodu spektakl miał zostać odwołany.
Co się czuje chwilę przed wyjściem na scenę?
Wczoraj, kiedy stałem w kulisie przed „Hotelem Westminster”, zamknąłem na chwilę oczy. Słyszałem gwar ludzi siedzących na widowni. Myślałem: „Zaraz będziemy ze sobą współpracować. Ciekawe, jacy dziś będziecie? Otwarci, będziecie słuchać?”. To niesamowity moment. Uwielbiam specyficzny zapach kulis – starego drewna, zakurzonej kurtyny, zapach mojej gazety w spektaklu, znam perfumy pań garderobianych. Wszystko splata się w całość.
Ale to też zależy od sztuki. Przed „Hotelem” czuję przyjemną adrenalinę, która mnie pozytywnie nakręca. To klasyczna farsa, która pokazuje czarno na białym, jak bardzo wpływam na widza. Pociągam za sznurki, a reakcja publiczności mówi mi wszystko. Wciąż mnie to zachwyca.
Ale pamiętam, że na początku przed „Pinokiem” mnie sparaliżowało. To była moja pierwsza rola tytułowa. Byłem przerażony, nie wiedziałem, czy ją udźwignę. Z powodu pandemii premiera została przesunięta, toteż miałem całe wakacje, żeby osadziło się we mnie to, co zostało zarysowane podczas prób czytanych. Na ostatniej prostej słowem i obecnością wsparły mnie dobre dusze – moi przyjaciele z teatru i poza nim. Dzięki temu udźwignąłem ciężar premiery i leciałem wysoko.
Czasem, kiedy mam moment zwątpienia, mówię sobie: „Patrz, czego dokonałeś, żeby tu być”. To mnie mobilizuje.
Jakie masz plany zawodowe na najbliższe miesiące?
Zadebiutowałem jako Lucas w „Rodzinie Addamsów” w Teatrze Syrena. Jesienią w tym samym miejscu „wskoczę” w nowy tytuł – „Matyldę”. Poza tym należę do Stowarzyszenia „Maskania” i również jesienią można spodziewać się uroczego koncertu/spektaklu muzycznego według pomysłu Ani Ratajczyk z piosenkami pewnego lubianego Kabaretu… – ale o tym jeszcze cicho sza. Gram nadal w spektaklach w Teatrze Rozrywki, o których już wspominałem. W kwietniu będę się żegnał z Igorem, bo „Młody Frankenstein” schodzi z afisza. Zbliża się pewna premiera, w której ponownie zagram tytułową rolę. Poza tym zajmuję się przygotowaniem młodzieży do szkoły teatralnej.
Chciałbyś kiedyś nagrać swoją płytę? To marzenie wielu musicalowych artystów.
Nie. Ja się chyba nigdy nie będę uważał za wokalistę. Mój głos jest nieoczywisty, chociaż sprawdza się w musicalu. Ale niekoniecznie dobrze odnajduję się w innych gatunkach, np. w piosenkach pop. Zawsze czułem się aktorem. Na studiach miałem interpretację piosenki aktorskiej z Bartoszem Porczykiem. Od razu doceniał, jeśli ktoś robił coś dobrze, za co jestem mu wdzięczny. Jego talent i energia zafascynowały mnie na tyle, że pisałem o nim pracę magisterską. On mnie popchnął w stronę wokalno-aktorską.
Wziąłem nawet udział w Przeglądzie Piosenki Aktorskiej, ale to akurat była bardzo zła decyzja. Byłem niedojrzały, nie wiedziałem, o czym chcę mówić jako artysta. Zachłysnąłem się tym, że wystąpię, wybrałem zupełnie niepasujące do mnie utwory. Dziś, po latach, wiem, jakie bym wybrał. Kto wie, może jeszcze zaśpiewam na PPA? Ale o nagrywaniu płyty nie myślę.
Czy jest takie pytanie, którego nikt Ci nie zadał, a chciałbyś na nie odpowiedzieć?
Hmmm… Może – co by było, gdyby nie aktorstwo?
W takim razie – co, gdyby nie aktorstwo?
O reżyserii już wspominałem. Ale… mógłbym zostać barberem. W czasie studiów kupiłem sobie maszynkę, bo stwierdziłem, że chodzenie do fryzjera to strata czasu i pieniędzy. Na studiach, jak wiadomo, kasę przeznacza się na inne rzeczy. Po jakimś czasie koledzy się zwiedzieli, więc na dziewiątym piętrze, gdzie mieszkałem, miałem swój „salon”, w którym ich strzygłem. Bycie barberem to jest jakiś pomysł na alternatywną działalność w Warszawie.
Nie wątpię, że byłbyś niezwykle kreatywny także w tej dziedzinie. Życzę Ci jednak, byś mógł nadal robić to, o czym marzyłeś jako czterolatek. Dziękuję za rozmowę.
Oficjalne profile artysty: