Wszystkie drogi prowadzą na scenę

Wyobraźcie sobie nieśmiałą dziewczynkę, która na lekcjach woli pozostać niezauważona, ale występ w szkolnym karaoke sprawia, że nie można już zignorować jej głosu. Dziewczynkę, która rozpoczyna zajęcia wokalne… w klubie garnizonowym i występuje na festiwalach piosenki żołnierskiej. W tej opowieści o (krętej) drodze na scenę pojawia się też szkolne koło teatralne, technikum fryzjerskie oraz nietypowe podróże.
Utalentowana, przebojowa, z optymizmem przyjmująca to, co się wydarza, o zaraźliwym śmiechu, konsekwentnie dąży do wyznaczonych celów. Kit de Luca w „Pretty Woman”, Anita w „West Side Story”, Anna z Kleve w „Six”, Killer Queen w „We Will Rock You” – w musicalu osiągnęła już sporo, ale nie ma zamiaru się zatrzymywać. Chce także iść „w swoją stronę”, pokazując światu własną twórczość.
Oto Małgorzata Chruściel!

Gratuluję nominacji w plebiscycie Teatralnych Nagród Muzycznych im. Jana Kiepury oraz tytułu najlepszej aktorki pierwszoplanowej w Musicalowych Nagrodach Widzów za rolę Anny z Kleve. Jak ważne są dla Ciebie takie laury?

Dotychczas nie dostawałam ich zbyt wielu. Nagroda to wygrany casting i możliwość pracy nad kolejną rolą. Ale takie docenienie jest bardzo miłe.

Mała Gosia w Rzeszowie marzyła o występowaniu?

Byłam raczej zamkniętym w sobie dzieckiem. W szkole nie zgłaszałam się do odpowiedzi, bo wolałam się nie wychylać. Tym bardziej nie myślałam o graniu ani śpiewaniu. Ale mój dziadek miał dyktafon, na którym nagrywał mnie i brata – mówiliśmy jakieś wierszyki, śpiewaliśmy piosenki, a potem mogliśmy usłyszeć swoje głosy. Mogę więc powiedzieć, że od tego się zaczęło.
Kiedy byłam w podstawówce, pewnego razu wystąpiłam podczas szkolnego karaoke. Wtedy dyrektor zaprosił mamę na rozmowę i powiedział jej, że szkoda byłoby, gdyby córka nie rozwijała talentu, skoro ma taki głos. Mama jest skromną osobą; słuchała, jak oboje z bratem śpiewamy, podobało jej się, ale wychodziła z założenia, że to pewnie takie matczyne przekonanie, bo przecież każda matka myśli o swoich dzieciach jak najlepiej. Jednak skoro ktoś z zewnątrz, dyrektor szkoły orzekł, że to warte uwagi – posłuchała. Zapisała mnie na zajęcia do klubu garnizonowego i zaczęłam śpiewać… piosenki żołnierskie.
Poszłam też na kółko teatralne prowadzone przez polonistkę. Wspomniałam, że nie byłam przebojowa, nie umiałam błyszczeć. Zajęcia teatralne dały mi przestrzeń, żeby się wyrażać. Nie musiałam tego robić jako ja, ale jako postać. A to dodawało mi odwagi.

Fot. Zuzanna Woińska

Nie wiem, czy ktokolwiek uwierzy w Twoje słowa o nieśmiałości.

To prawda, ale gdzieś we mnie jest też taka Gośka.
Być może ona odezwała się, kiedy wybierałam szkołę średnią. Śpiewałam w klubie, zaczęłam jeździć na festiwale piosenki żołnierskiej. Wszystko to bardzo mi się podobało i chciałam się rozwijać w tym kierunku, ale ostatecznie po gimnazjum poszłam do… technikum fryzjerskiego. Moi rodzice mieli proste zawody: mama jest sprzedawczynią, tata był piekarzem. Stwierdzili, że śpiewanie jest w porządku, ale trzeba mieć jakiś „normalny” fach. Posłuchałam ich. Chociaż muszę przyznać, że nie byłam najpilniejszą uczennicą (śmiech). Urywałam się z lekcji m.in. na wydarzenia kulturalne w okolicy. Na szczęście udało mi się zdać maturę i egzaminy technika – więc jestem dyplomowaną fryzjerką.

Skąd w takim razie pomysł na studiowanie wokalistyki jazzowej?

Niewiele wiedziałam o szkołach artystycznych i o tym, gdzie mogę się uczyć. Kilka lat temu wydziałów kształcących w kierunku musicalu było mniej, a i informacji na ten temat również. Postanowiłam zdawać do szkoły artystycznej, jednak pierwszy termin zgłoszeń przegapiłam. Kolega, z którym śpiewałam wtedy na weselach (bo i tym się zajmowałam), powiedział, że studiował w Bydgoszczy i mogłabym tam spróbować, że jest tam świetna pani Zagdańska* od jazzu. Wysłałam dokumenty, zdałam egzaminy i tak zostałam studentką wokalistyki jazzowej w bydgoskiej Akademii Muzycznej.

Daleko od Rzeszowa…

To prawda. Był ogromny problem z połączeniami kolejowymi, toteż przez pięć lat jeździłam na uczelnię tirami.

Naprawdę?

Tak! Kolega dał mi namiar na niejakiego pana Staszka. On i pan Mariusz robili trasę Rzeszów-Bydgoszcz, więc z nimi jeździłam. Przez ten czas się zakumplowaliśmy. Tyle rozmawialiśmy, że wiedzieliśmy o sobie chyba wszystko. A w tirze można przewieźć rower, pianino…

Ta historia to materiał na niezły musicalowy hit! A w którym momencie musical pojawił się w Twoim życiu?

Małgorzata Chruściel i Olga Szomańska w spektaklu „Legalna blondynka”, reż. J. Józefowicz, archiwum prywatne M. Chruściel

Na studiach przekonałam się na dobre, że chcę być w tym zawodzie, że kocham muzykę, scenę, i chcę na niej stać jak najczęściej. Na uczelni miałam także zajęcia z aktorstwa. Postanowiłam jeździć na castingi, których zaczęło się pojawiać w całej Polsce coraz więcej. Oczywiście mnóstwo przegrałam, ale nauczyłam się podczas nich wiele: radzenia sobie z przemożnym stresem, szybkiej nauki tekstu, zapamiętywania choreo… W trakcie uczenia się choreografii wydawało mi się, że ludzie w pierwszych rzędach łapią kroki w locie, a ja jestem ciągle ostatnia (śmiech).
Dowiedziałam się, że w Krakowie powstaje Teatr Variété. Na czwartym roku studiów wybrałam się na castingi do „Legalnej blondynki”. Były wieloetapowe, bardzo wyczerpujące – Janusz Józefowicz jest znany z takich. Ale daje szansę ludziom jak ja, bez papierów ze szkoły musicalowej. Zawdzięczam mu wejście w ten świat. Dostałam się do obsady spektaklu. Na początku byłam w zespole, a potem jeszcze udało mi się zagrać… fryzjerkę Paulette. A tak! (śmiech). Wspaniała postać! I bardzo dobrze wspominam ten różnorodny materiał muzyczny, uwielbiałam go śpiewać. To był świetny czas.

W „Legalnej blondynce” dzieliłaś rolę Paulette z Olgą Szomańską, z którą teraz występujesz w „Six”. Czego się od niej nauczyłaś?

Olga ma wielki głos, ale też czujność i ogromny talent komediowy. Zawsze mi to imponowało. Podczas prób obserwowałam, jak reaguje na partnera, na to, co dzieje się na scenie. Zwracałam uwagę na każdy drobiazg. Ona i pozostali artyści byli moją uczelnią.

Masz typ ról, które lubisz najbardziej?

Często otrzymuję propozycje grania postaci charakterystycznych. To np. przyjaciółki głównych bohaterek, jak Kit De Luca w „Pretty Woman”, Anita w „West Side Story”. Wszystkie są bardzo energetyczne. W Teatrze Muzycznym ROMA wystąpiłam po raz pierwszy jako czarny charakter. Ale to też kobieca, wybuchowa, charakterna postać. W takich rolach się sprawdzam i lubię je grać.

Wspomniane przez Ciebie bohaterki, ale też Saraghinę z „Nine” czy Divę w „Variété’s Great Revue” łączy to, że są silne i przebojowe. Nie obawiasz się, że musicalowy świat wrzuci Cię do szufladki?

W dzisiejszych czasach jest już nieco inaczej, możliwości są większe, ale nie da się ukryć, że ten świat trochę szufladkuje. To, jak wyglądam, jaki mam temperament, jak brzmię, predysponuje mnie do określonych ról. Nie mam jasnej, dziewczęcej barwy głosu, więc nie zagram np. Marii w „West Side Story”. Możliwe, że wyśpiewałabym te wszystkie dźwięki, ale nie byłyby tak delikatne i zwiewne, jak się tego oczekuje, miałyby inny charakter. A śpiewanie bardzo określa postać w musicalu. Nie widzę się też w produkcjach klasycyzujących, bo moje rozrywkowe brzmienie głosu raczej tam nie pasuje.

Debiutowałaś w Variété, grałaś w Operze i Filharmonii Podlaskiej, Teatrze Muzycznym w Poznaniu, Łodzi, w Syrenie i ROMIE. Jest jeszcze jakiś teatr, w którym chciałabyś wystąpić?

Nie mam oczekiwań dotyczących miejsc, osób czy reżyserów, z którymi chciałabym pracować. Czekam na to, co przynosi los. Dopiero kiedy dowiaduję się o jakimś castingu i planuję wziąć w nim udział, zaczynam się do niego przygotowywać, czytać, uczyć się danego repertuaru – rozbudza się we mnie chęć, pojawia się myśl, że fajnie byłoby w tym zagrać i poznać nowych ludzi. Wiadomo, że często w różnych produkcjach spotykamy osoby, które już znamy, ale za każdym razem grupa jest nieco inna, więc tworzy się odmienna energia. Spotkania z ludźmi są ważniejsze niż miejsca. Marzę więc o kolejnych wyzwaniach, a gdzie będą i z kim – niech los zdecyduje.

Czy w takim razie masz jakąś wymarzoną rolę?

Przez długi czas miałam kompleksy – uważałam, że ponieważ nie jestem po szkole musicalowej, nie powinnam zbyt wiele oczekiwać. Teraz jest już trochę inaczej, ale wciąż mam w sobie dużo pokory. Z podziwem obserwuję dokonania moich znajomych i współpartnerów na scenie. Jednak sama chyba nie marzyłam o żadnej roli. Za to, kiedy okazało się, że zagram Anitę, pomyślałam: „To jest taki klasyk! Rita Moreno** dostała za tę kreację Oscara, Ariana DeBose**… A teraz fryzjerka Gośka z Rzeszowa będzie ją grała!” (śmiech).

Małgorzata Chruściel w spektaklu „West Side Story”, reż. J. Szydłowski, archiwum Opery i Filharmonii Podlaskiej

Czyli to ważna rola…

Jedna z najważniejszych. Ogromne przedsięwzięcie, wspaniały materiał muzyczny Bernsteina. I największe, jak dotąd, wyzwanie aktorskie, bo losy Anity są dramatyczne. Przygotowania do „West Side Story” były dla mnie bardzo stresujące. Kiedy trwały próby, miałam też inne zobowiązania, więc wyjeżdżałam, skupiałam się na tym czymś, potem wracałam do Białegostoku – jeździłam tam i z powrotem.
Ale traktuję ten spektakl bardzo osobiście przede wszystkim dlatego, że był ostatnim, który widział mój tato. Zobaczył „West Side Story” w październiku, w listopadzie zmarł. I tak naprawdę nauczyłam się grać Anitę dopiero po jego śmierci. Zrozumiałam, czym jest strata kogoś wyjątkowo ważnego i bliskiego. Miałam wrażenie, że każdy kolejny spektakl to spotkanie z nim. Szkoda, że tak niewiele razy zagraliśmy. Ale dał mi bardzo dużo. Cieszę się, że mogłam tego doświadczyć i nauczyć się kolejnych rzeczy.

A jest postać, o której na początku myślałaś, że do Ciebie nie pasuje, a potem okazała się interesująca?

Kiedy zaangażowano mnie do roli Rusty Rodriguez w „Footloose” w poznańskim Teatrze Muzycznym, dopadła mnie myśl, że jestem dojrzalsza, może zbyt mało dziewczęca i nie poradzę sobie z budowaniem postaci licealistki. Jednak potem poszukałam w sobie takiego rodzaju emocji, żeby ją wykreować. Zresztą zawsze tak reaguję: kiedy dostanę się do obsady, najpierw trzęsę portkami (śmiech). Chodzę na próby i się boję, mylę się sto razy… Ale jak już materiał mi wejdzie, gram i zaczynam się tym bawić.

Jak pracujesz nad rolą?

Jeśli to spektakl licencyjny, słucham różnych wykonań, czytam scenariusz i staram się dowiedzieć jak najwięcej o postaci, w którą mam się wcielić. Przed zagraniem Anny z Kleve czytałam książkę o żonach Henryka VIII, słuchałam podcastu „Wysokich Obcasów” o każdej z królowych. Kiedy okazało się, że będę grała Killer Queen, zaczęłam oglądać różne filmy z kobiecymi czarnymi charakterami, pozornie bardzo odległymi od mojej bohaterki, jak Miranda w „Diabeł ubiera się u Prady” czy tytułowa „Czarownica” z Angeliną Jolie – żeby zobaczyć, jak one zostały skonstruowane.
W teatrze musicalowym prawie zawsze jest się z kimś na roli, więc czerpie się od tej osoby i tak naprawdę postać jest wypadkową np. trzech osobowości. Wiadomo, że każda z nas ma inny charakter i gra na swój sposób, jak chociażby w przypadku Killer Queen czy Anity, ale elementy wspólne istnieją. Bardzo inspirujący są także sceniczni partnerzy.

Małgorzata Chruściel w musicalu „Six”, reż. E. Adamska-Porczyk, fot. K. Bieliński

Na ile reżyser pozwala każdej z aktorek, które dzielą rolę, na własne interpretacje – oczywiście w ramach scenariusza oraz licencji?

Podczas ostatniego w sezonie spektaklu „We Will Rock You” na widowni była Kasia Walczak. Rozmawiałyśmy potem i stwierdziła, że każda z nas jako Killer Queen gra co innego (śmiech). Do premiery kontrolowałyśmy wszystko i wiedziałyśmy, co robią pozostałe. Ale po roku grania każda rozsiadła się w roli po swojemu. To bardzo ciekawe i chętnie przejdę się na spektakle dziewczyn w przyszłym sezonie.
Jeśli chodzi o próby, reżyserzy słuchają naszych propozycji, są otwarci na różne pomysły i interpretacje. Przykładowo – w „Six” są fragmenty, które pozwalają na zabawę z widzem i wprowadzenie elementów improwizacji. Wiem, że ja i Marta Skrzypczyńska, która też gra Annę, robimy je po swojemu. Podobnie jest w „Pretty Woman”, gdzie razem z Dagmarą Rybak występujemy jako Kit. Gramy jedną postać, ale każda filtruje ją przez siebie. Nie da się inaczej.

Co jest największą przeszkodą czy ograniczeniem na scenie?

Jeżeli materiał wokalny jest przygotowany, zna się utwory i ma się je „włożone w dobre miejsce w krtani”, największą przeszkodą może być albo choroba głosu, albo warunki na scenie, czyli nagłośnienie. Ale pracuję w dobrych teatrach, gdzie bardzo dba się o komfort wokalistów i o to, by wszystko działało jak trzeba. Np. w Teatrze Muzycznym ROMA są doskonałej klasy mikroporty, a realizatorzy dźwięku są bardzo czujni i nas słuchają. Czuję się tam zaopiekowana, wychodzę na scenę i wiem, że wszystko będzie dobrze. Na trasach Accantusa mamy tak wspaniałych realizatorów, że bywa, iż słucham jakiegoś nagrania i myślę: „Boże, ja naprawdę tak śpiewam?!” (śmiech).
Mogłabym myśleć o moim głosie jako ograniczeniu – już mówiłam, że do pewnych ról nie pasuję wokalnie, więc ich nie zaśpiewam. Ale o tym wiem – to kwestia doświadczenia i samoświadomości. Trzeba mądrze wybierać castingi. Raz czy dwa jakiś materiał można zaśpiewać, ale jeśli dane dźwięki nie są dla kogoś wygodne, to gdy np. gra się spektakl kilkanaście razy w miesiącu, można sobie zrobić krzywdę.
Czasami człowiek sam stawia przed sobą przeszkody. Dużą trudnością było dla mnie na początku granie Killer Queen – ze względu na częstotliwość, ale też dlatego, bo wymyśliłam sobie, że ponieważ ona jest częściowo sztuczną inteligencją, powinna być nieomylna, więc ja też nie mogę się pomylić. Dopiero potem poukładałam to sobie w głowie – przecież jestem człowiekiem, mam prawo do pomyłki. Wypracowanie spokoju trochę mi zajęło. Trzeba znaleźć dla siebie pewien rodzaj wyrozumiałości, umieć sobie wybaczyć. Chociaż muszę powiedzieć, że nie stresuję się na premierze czy ósmym spektaklu, za to na pięćdziesiątym czy siedemdziesiątym – jak cholera! (śmiech).

Małgorzata Chruściel w musicalu „We Will Rock You”, reż. W. Kępczyński, fot. K. Bieliński

Czego najbardziej się obawiasz jako wokalistka i aktorka?

Może tego, że będzie powstawało dużo produkcji, do których nie będę pasować? Kiedy ostatnio szłam na castingi, wiedziałam, że głosowo nadaję się do wybranych ról, co było bardzo komfortowe. Mam nadzieję, że tak będzie nadal i że moje przysłowiowe pięć minut jeszcze nie minęło (śmiech).
Castingi są za każdym razem lekcją pokonywania własnych obaw. Nawet jeśli już się zbuduje jakąś pewność siebie i ma się świadomość przynależności do grupy ludzi, która startuje z tego samego punktu, żeby dostać pracę, to w tym zawodzie nigdy nie można się poczuć pewnie. Pandemia pokazała, że trzeba być gotowym na wszystko. W jej trakcie rozwoziłam sushi na Kabatach. Potrafiłam doradzić, miałam menu w jednym palcu.

Jesteś niezwykle wszechstronna! Ale mam nadzieję, że nie będziesz musiała wprowadzać w życie żadnego planu awaryjnego, bo musical w Polsce rozwija się coraz prężniej. Jak myślisz, w jakim kierunku?

Uważam, że bardzo ważnym nurtem będą autorskie produkcje, jak „1989”. Oglądałam ten spektakl i byłam dumna, że to nasze i takie dobre! Świetna choreografia, reżyseria, muza – wszystko! Wyjątkowy jest teatr Wojciecha Kościelniaka, który realizuje musicale na podstawie polskiej literatury.
Wiadomo, że u nas problemem jest budżet. Robi się świetne przedstawienie, ale na niektóre rzeczy – scenografię czy kostiumy – brakuje pieniędzy, i z tego względu jest ono czasem gorzej oceniane w stosunku do oryginału. Ale wszyscy zdajemy sobie sprawę, że to szersza kwestia – tego, ile pieniędzy w naszym kraju przeznacza się na kulturę.
Za to chcę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że moje koleżanki i koledzy, z którymi dzielę scenę, to talenty na miarę West Endu i Broadwayu! Mamy w Polsce niezwykle zdolnych ludzi. Kiedy słyszę np. Maćka Pawlaka śpiewającego te wszystkie trudne songi, na dodatek w naszym języku, jestem pod ogromnym wrażeniem. Przecież zagraniczni artyści by sobie język połamali (śmiech).

A Killer Queen śpiewająca „Znowu ktoś gryzie piach”?!

O tak! Na początku rozmawialiśmy m.in. z tłumaczem, Michałem Wojnarowskim, żeby może to jakoś uprościć. Ale kiedy zaczęłyśmy śpiewać, okazało się, że wszelkie szeleszczenia i zbitki spółgłoskowe wzmacniają ostry przekaz tekstu. Można się skupić na spółgłoskach i przez zęby Kashoggiemu nawrzucać (śmiech).

Należysz do grona artystów związanych z musicalem, którzy chcą prezentować także własną twórczość.

Wspominałam o tym, jak bardzo chciałam być na scenie. Musical mi to umożliwił. Otworzył przede mną drzwi do świata, w którym przekazuję czyjeś słowa, dźwięki, wkładam w kreowaną postać cały temperament, głos i serce. Ale miałam też marzenie, by tworzyć własny muzyczny świat i śpiewać swoje utwory. Długo jednak nie powalałam sobie na myślenie o tym. Czułam, że nie jestem gotowa. Jednak to pragnienie ciągle się we mnie odzywało, więc kiedy zdarzały się takie chwile, że mogłam pobyć sama ze sobą, siadałam do pianina i coś wymyślałam.
Ostatni sezon teatralny był bardzo wyczerpujący, grałam rekordowe ilości spektakli, toteż w czasie wakacji postanowiłam zrobić przerwę, żeby się trochę odciąć i zagłębić w siebie. Chciałabym do końca wakacji zebrać materiał. Nie wiem, czy wydam kolejne single, czy całą płytę. Chcę tworzyć, a kiedy już będę miała więcej utworów, zdecydować, na ile to jest spójne, co można zrobić dalej.
Tworzenie własnych rzeczy jest kolejną przygodą, a przy okazji uczeniem się pracy w pojedynkę. Od lat funkcjonuję w zespołach, sprawdzam się w pracy grupowej. Teraz jest zupełnie inaczej – ale także inspirująco.

Fot. Zuzanna Woińska

O czym chcesz opowiadać ludziom w swoich utworach?

To obraz świata widziany moimi oczami, smakowany i odczuwany moimi zmysłami. Dużo będzie o mnie i osobistych emocjach, ale próbuję także spojrzeć z innej perspektywy.
Od śmierci taty starałam się napisać utwór, który byłby dla niego, jednak bardzo długo słowa pojawiające się w głowie były o moim smutku. W ubiegłym tygodniu przyśnił mi się tata. I w końcu coś zaskoczyło, napisałam tekst w trzeciej osobie… Jakby kamień spadł mi z serca.
Własnymi utworami opowiadam innym ludziom historie, ale dzięki nim pozbywam się też pewnych emocji. Czuję, że mocniej przeżywam życie dlatego, że piszę teksty i muzykę.

Co jest dla Ciebie najistotniejsze we współpracy ze Studiem Accantus?

Najważniejsza jest ta grupa ludzi. Accantus zjednoczył wiele wspaniałych osób. Kiedy przeprowadziłam się do Warszawy, to była pierwsza społeczność, do której trafiłam – dzięki Kubie Jurzykowi. Graliśmy razem koncert w Bydgoszczy, powiedział o mnie Bartkowi, a on zaprosił mnie na casting.
Bycie z tymi ludźmi to wielka wartość i inspiracja, bo są kosmicznie utalentowani. Czasem, kiedy długo się nie widzimy, a potem spotkamy na jakiejś próbie i zaczynamy śpiewać, szczególnie te zbiorowe utwory, w harmonii – jak każdy ryknie i zabrzmi ileś głosów, idą ciary! Accantus jest niezawodną ekipą, a wspólne koncerty to wielka przyjemność.

Brałaś udział w jednej z edycji „The Voice of Poland”. Co doradziłabyś młodym osobom, które chcą spróbować szczęścia w talent show?

Trafiłam do programu zaraz po pandemii. Zależało mi, żeby wrócić na scenę, chciałam wykorzystać każdą nadarzającą się okazję. Podczas programu miałam okazję oswoić się ze stresem wynikającym z bycia przed kamerą, ale też zobaczyć, jak wygląda praca przy takim talent show. Kręci się sporo krótkich wywiadów z uczestnikami, tzw. setek, podczas których często zadaje się pytania w taki sposób, by rozmówca powiedział coś, co będzie można potem zmontować pod założoną przez producentów tezę. Trzeba uważać, by nie dać się zmanipulować.
Warto mieć obraną konkretną drogę i wiedzieć, po co się idzie do takiego programu. Nie ma sensu czekać na to, co zaoferuje talent show. Można mieć przygotowane jakieś single, wykorzystać ten moment popularności i je wydać, by dotrzeć do większej grupy odbiorców. Bo to naprawdę króciutka chwila, programów tego typu jest mnóstwo, co chwilę pojawiają się nowe edycje każdego z nich. Według mnie nie ma sensu brania udziału tylko po to, by się sprawdzić w śpiewaniu coverów.

Jak ważna jest dla Ciebie publiczność na koncertach i spektaklach?

Najważniejsza! Jeśli jej nie ma, to dla kogo grać? Boleśnie przekonaliśmy się o tym w pandemii. Te wszystkie wydarzenia online, kiedy trzeba było grać do pustej sali i tylko wyobrażać sobie reakcje, łechcące ego okrzyki i brawa… Ale nawet wtedy, gdy można było występować dla połowy publiczności, czuliśmy, jaką ogromną energię daje cała widownia, a jaką – połowa. Chociaż dobrze, że w ogóle była.
Publiczność jest bardzo różna. Każdy spektakl inaczej się przez to odczuwa. Nie tylko my na scenie jesteśmy obserwowani, ale państwo – widzowie również. I czasami także o was rozmawiamy (śmiech).

Co lubisz w dubbingu?

Spontaniczność i konieczność szybkiego działania. To praca pod presją, należy szybko reagować na uwagi reżyserskie. Nie ma możliwości, żeby coś przećwiczyć; trzeba wyczuć postać, zmieścić się w czasie i działać.
Najbardziej ze wszystkich moich doświadczeń w dubbingu podobało mi się, jak o rysunku w animacjach opowiadała Agnieszka Tomicka***, z którą dane mi było pracować przy niektórych piosenkach. I mam nadzieję, że będę mogła zrobić z nią coś jeszcze, bo ona pięknie przeżywa swój zawód. Jej spostrzeżenia są bardzo pomocne, zwraca uwagę chociażby na brwi bohaterów. Bo rzeczywiście brwi i czoło postaci rysunkowych wyrażają najwięcej.

Wyobraź sobie, że jesteś znowu małą Gosią z Rzeszowa. Gdybyś miała jeszcze raz wybrać drogę, którą przeszłaś – wyruszyłabyś w nią? A może coś byś zmieniła?

Myślę, że zrobiłabym tak samo. Moja ścieżka jest nieco zawiła, ale mam poczucie, że wszystko się dobrze układa. Może gdybym nie była w technikum fryzjerskim, to bym nie dążyła do tego muzycznego świata? Może, jeśli poszłabym do szkoły muzycznej, gdzie by mi kazano ciągle ćwiczyć na instrumencie, znienawidziłabym muzykę?
Dobrze, że wszystko ułożyło się właśnie tak. Moja droga do celu ma więcej zakrętów… Ale skoro da się dojechać z Rzeszowa do Bydgoszczy i z powrotem, chociażby tirem albo z przesiadkami – wszystko jest możliwe.

Nic dodać, nic ująć. Dziękuję za rozmowę.

* Joanna Zagdańska – wokalistka jazzowa, doktor habilitowany sztuk muzycznych, wykładowczyni wokalistyki jazzowej w Akademii Muzycznej w Bydgoszczy.
** Rita Moreno otrzymała Oscara dla najlepszej aktorki drugoplanowej za rolę Anity w „West Side Story” z 1961 roku w reżyserii Jerome’a Robbinsa i Roberta Wise’a, a Ariana DeBose – w tej samej kategorii i za tę samą rolę w filmie z 2021 roku wyreżyserowanym przez Stevena Spielberga.
*** Agnieszka Tomicka – kierowniczka muzyczna dubbingu, wokalistka, skrzypaczka.

Oficjalne profile artysty:

fb-share-icon
Ten wpis został opublikowany w kategorii WYWIADY i oznaczony tagami , , , , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.